edit: Grey
Heavy In Your Arms
Heavy In Your Arms
***
Nie
pomylił się ten, kto porównał miłość do najcięższych dragów. Jest w tym
zaskakująco dużo prawdy. Narkomana, który jest na przymusowym odwyku skręca na
samą myśl o kolejnej działce. Jego całe rozumowanie, ciało i duch
podporządkowane są myślom o błogim narkotyku. Podobne uczucia targają
zakochanym. Delirka staje się przekleństwem. Zakochany zaczyna snuć się jak
cień i gdy tylko pojawia się szansa, wraca do źródła swojego cierpienia i
przyjemności jednocześnie. Narkoman spuszczony z łańcucha wpada w narkotyczny
szał. Niczym zwierze zatraca się w przyjemności, nie znając umiaru, nie
potrafiąc się pohamować. Działka za działką. Co robi szaleńczo zakochany?
Dokładnie to samo. Pogrążając się w fantazjach, nie potrafi oderwać się od
obiektu swoich uczuć. Pędzony siłą miłości, popędu zmieszanego z pożądaniem i
potrzebą bycia kochanym, pieszczonym, pragnie tylko tej jednej osoby cały czas.
Błogość jaką ona przynosi jest ukojeniem wszystkich lęków jego duszy i słabości
ciała. Działa jak najlepszy narkotyk, dlatego zakochany staje się ćpunem
miłości. Proste i niebezpieczne.
Błądząc
w odmętach sennej świadomości, śnię o wczorajszym wieczorze spędzonym z
Jaredem. Przywołuję po kolei wspomnienia, począwszy od dzikiego seksu w kuchni,
po beztroskie trwanie w jego ramionach na sofie przy basenie, aż do czułej i
powolnej miłości w naszym łóżku. Ta ostatni wizja jest bardzo przyjemna. Leżę
wtulona ciasno w Jareda, który wypełnia mnie sobą i otula. Nasze twarze się
stykają, a rozgrzany oddech przechodzi z jego ust do moich i więdnie gdzieś w
płucach. Drżę, ale jednocześnie doznaję oczyszczenia, uspokajam się i upijam
chwilą. Cisza jest zbawienna i przynosi ukojenie w postaci snu. Snu, który
teraz przerywa mi dźwięk wibrującego na szafce telefonu. Przeciągam się leniwie
w łóżku, które gdy otwieram oczy, staje się wielki i puste. Okna wpuszczają do
pokoju szarości poranka, a zimne powietrze, które wypełnia sypialnię, sprawia,
że wyciągam tylko pośpiesznie rękę i po chwili znów zakopuję się z telefonem
pod ciepłą kołdrą.
-
Halo?
-
Jo, zdziro! - Głos Katii brzmi wesoło i bezwstydnie, a akcentowane przez nią
raperskie „jo”, sprawia, że moje usta układają się w uśmiechu. - Brzmisz jakbym
przywołała cię z zaświatów - żartuje.
-
Masz świadomość, która jest tu godzina? - buczę, próbując brzmieć dość groźnie,
co nie do końca mi wychodzi. Przecieram zaspane oczy.
-
Właśnie dlatego dzwonię. Zgadnij gdzie właśnie stoję?
-
Na szczycie Chamahu?** - pytam z ironią.
-
Nie wypłaciłabym się wtedy za tę rozmowę. Jestem w Los Angeles, głuptasie. Na
lotnisku.
-
Już? Myślałam, że zejdzie ci tam dłużej.
-
Zgubiłaś gdzieś: „tak się cieszę, tęskniłam za tobą Katiu”.
-
Gdybyś nie dzwoniła o siódmej…
-
Jest prawie ósma!- Katia niemal piszczy do słuchawki, po czym następuje zmiana
tematu. - Zobaczymy się dziś? Stęskniłam się za twoją arogancją.
Przypomina
mi się, że Jared dziś wylatuje, więc i tak nie mam nic do roboty.
-
Jasne, zdziro - odpowiadam przybierając jej ton głosu, na co w odpowiedzi
słyszę chichot przyjaciółki. - Wpadnę popołudniu.
-
Dobra.
-
Aha, Katia.
-
Słucham?
Nagle
wpada mi do głowy głupia myśl. Nie wiem, czy jest to spowodowane głupkowatym
tonem rozbawionej Katii, której humor chyba właśnie mi się udzielił, czy
wczesną godziną.
-
Przygotuj się. No wiesz… - z trudem powstrzymuję śmiech - …umyj się, ogól nogi.
Czekaj na mnie.
W
odpowiedzi słyszę jak blondynka zaczyna się głośno śmiać, ale nie mówi nic
więcej i się rozłącza.
Po
telefonie od przyjaciółki cała ochota na sen mija. Rozglądając się po pustej
sypialni, domyślam się, że Jared pakuje się na dole, ponieważ wczoraj mu to
pokrzyżowałam swoim powrotem. Wstaję z łóżka i szybko zakładam szlafrok.
Zamykam okno, które uchylił Jay, jednak nadal jest mi tak zimno, że postanawiam
się ubrać, nieważne w co. Odnajduję na podłodze stanik i T-shirt, które
pośpiesznie zakładam. Do tego dobieram szare dresy Jaya, zwisające z rogu
łóżka, które wiąże w pasie, by nie spadły. Jestem zbyt leniwa, by iść do
swojego pokoju po resztę bielizny, więc wyciągam z szuflady Jareda skarpetki i
przeciągając się, wychodzę na korytarz. Gdy podchodzę po cichu do poręczy,
widzę go kręcącego się w dole, od salonu do kuchni. Nie zauważa mnie, więc
opieram się podbródkiem o barierkę i obserwuję go, ziewając. Jego podróżna,
czerwona walizka stoi spakowana u dołu schodów. Zasłania ją ciemnobrązowy
kapelusz, leżący na niej oraz nieodłączne w podróży: aparat i gitara
akustyczna.
-
Hej.
Dobiega
mnie wesołe powitanie, więc odwracam głowę i dostrzegam stojącego w kuchennych
drzwiach Jareda. Ubrany jest w czarne spodnie i szarą, dżinsową koszulę,
zapiętą pod samą szyję, z podwiniętymi do łokci rękawami, eksponującymi jego
tatuaże. Na ten widok jęk wydobywa się z mojego gardła, zbyt cichy, by stojący
w dole mężczyzna go usłyszał. Przyglądamy się sobie, a on posyła mi tajemniczy
uśmiech.
-
Stań na poręczy - zwraca się do mnie, po czym przemierza korytarz i chwyta
leżący na bagażu aparat. Wykonuję jego polecenie, trzymając się obiema rękoma
stalowej barierki. Wraca na swoje miejsce.
-
Co ty kombinujesz?
Jared
przykłada aparat do twarzy i ocenia perspektywę ujęcia. Nie dostają odpowiedzi,
lecz szeroki uśmiech.
-
Ściągnij te spodnie.
Pada
kolejne polecenie. Jared zamienia się w fotografa. Uśmiecham się i odpowiadam:
-
Nie mam pod spodem majtek.
-
Nic nie szkodzi, masz moją koszulkę.
-
Coś jeszcze? - żartuję sobie, zabierając
się za zdejmowanie dresów. Rzeczywiście koszulka jest dłuższa i mnie zakrywa.
Jednak Jared jest zdeterminowany i poważny.
-
Skarpetki też. I wróć na poręcz.
Idąc
za ciosem, ściągam i je, przyglądając się z uwagą Jaredowi, który ewidentnie ma
wizję. Zapala w korytarzu mocniejsze światło, a ja ponownie staję na
balustradzie.
-
Zimno mi jest.
-
Masz stanik? Ściągnij go. Proszę - ostatnie słowo dodaje z taką czułością, że
nie potrafię mu odmówić. I mimo że jest mi zimno, robię co mi każe, zostając
tylko w koszulce, a biustonosz ląduje na kupce ze spodniami. Stoję na poręczy i
dociskam do siebie nogi. Czuję jak moje sutki twardnieją, pozbawione ciepła.
Nagle cała irracjonalność tego poranka i fakt, że Jared właśnie robi mi
zdjęcie, sprawia, że zaczynam się śmiać, za co zostaję od razu przez fotografa
zbesztana.
-
Teraz się nie chichraj, tylko uśmiechaj, delikatnie, z rozmarzeniem, ale zadziornie.
Usta rozchylone. Wzrok pewny siebie. Wygładź koszulkę. Stań bardziej kobieco,
seksownie się wygnij. Biodro w bok, piersi do przodu, a głowa lekko
przekrzywiona. Nogi nieśmiało zaciśnięte razem. - Jared udziela mi kolejnych
instrukcji, spoglądając za obiektywu. Kilka razy miga flesz.
-
Pomyśl o czymś przyjemnym, moja Merlin - dodaje, wciąż chyba szukając
właściwego momentu.
Nagle
w mojej głowie pojawia się myśl, której wcale nie chcę. Zaczynają pojawiać się
obrazy, a mnie przechodzi seksualny dreszcz podniecenia. Nie mogę opanować
cisnącego się na twarz uśmiechu, a głos w mojej głowie mnie podpuszcza. To, o
czym teraz myślę, sprawia, że dostaję lekkich wypieków, a głos oddaję teraz
mojemu drugiemu ja. Mam ochotę pograć w grę. Odzywam się do stojącego na dole
Jareda najbardziej niewinnie jak tylko potrafię:
-
Jay, czy chciałbyś żebym obciągnęła ci laskę?
Przyglądam
się uważnie jak skupiony, przylegający do aparatu Jared nagle krztusi się
powietrzem i momentalnie się prostuje, jakby został porażony prądem.
Zmieniające się na jego twarzy emocje sprawiają, że się uśmiecham, a w duchu
prawie chichoczę. Od zaskoczenia jakbym mówiła w obcym języku, przez obawę
ojca, którego trzynastoletnia córka oświadcza mu, że nie jest już dziewicą, aż
do mojego ulubionego grymasu lubieżności. Unosząc kąciki ust w brudnym
uśmieszku, Jared wchodzi po schodach. Staje przede mną i odstawia na ziemię
swój aparat. Przybierając poważną minę, odzywa się:
-
Nie wiedziałem, że znasz takie słowa.
-
To sporo jeszcze nie wiesz.
-
Podoba mi się ich brzmienie w twoich ustach. - Jared podchodzi do mnie bliżej,
popychając pod ścianę.
-
Tu jesteśmy zgodni - odpowiadam spokojnie.
-
Koniecznie chcesz bym nie poleciał dziś do Australii, prawda? - zwraca się do
mnie z lekką irytacją.
-
Chcę jedynie byś niepotrzebnie tam bawił i wrócił - rzucam dyplomatycznie.
Jared
chwyta mój prawy nadgarstek i ciągnąc go w tył, zarzuca go sobie na kark.
Obejmuję jego szyję, tak, że stykamy się swoimi ciałami. Jared wsuwa lewą dłoń
pod moją koszulę i kładzie ją w zagłębieniu kręgosłupa, tuż nad pośladkami,
które opieram o ścianę. Prawą dłonią dotyka moich włosów.
-
Nie odpowiedziałeś mi na pytanie - odzywam się, mierząc się z nim wzrokiem. Dla
podkręcenia sytuacji, przesuwam lewą dłoń po jego płaskim brzuchu, niżej i
niżej, aż w końcu zatrzymuję się na wybrzuszeniu w spodniach, tuż pod paskiem i
po prostu kładę rękę. - Czy chcesz mnie z otwartymi ustami i na kolanach?
Po
tych słowach nawiązujących do piosenki „Bad Romance”, której cover wykonuje
Jared, niewinnie się uśmiecham i widzę jak w niebieskich oczach zapalają się
iskierki. I przestaje mi być zimno.
-
Kurewsko cię chcę.
Te
słowa są jak balsam dla mojego wygłodniałego ego. W duchu zacieram ręce. Chcę
kontynuować tę grę. Odrywam lewa rękę od rozporka Jareda i zamykając go w swoich objęciach, kładę ją mu na ramieniu i
splatam razem z drugą na karku. Przyciągam go do siebie, tak, że nasz twarze
dzieli kilka centymetrów.
-
Czy myślisz o tym, gdy leżymy w łóżku?
-
Tak.
Jego
odpowiedź jest automatyczna, a oddech gorący. Ciągnę to dalej, czując na ciele
przyjemne dreszcze.
-
Czy myślisz o tym… jak wyglądałbyś w moich ustach?
-
Tak.
-
Czy to podniecający widok?
-
Tak.
-
Równie podniecający jak ten, gdy jesteś we mnie językiem?
-
Ty mi to powiedz.
Zawadiacka
odpowiedź Jareda sprawia, że tracę na moment punkt zaczepienia. Jego podniecone
spojrzenie mnie dekoncentruję, więc na sekundę przymykam oczy. Ale to nie
pomaga w ukryciu wielkiego uśmiechu.
-
Zdążyłam zapomnieć - rzucam kokieteryjnie.
-
Musimy więc popracować nad twoją pamięcią.
Jared
w tym samym momencie zaczyna mnie zachłannie całować. Pocałunek jest szybki,
gwałtowny, a jego usta desperacko wpijają się w moje.
-
Nie znałem cię z tej strony - dorzuca, odrywając się ode mnie.
-
Bo w dużym stopniu ty mnie taką uczyniłeś.
-
Podnieca cię świntuszenie. - To jest stwierdzenie, które w ustach Jareda brzmi
bardzo słodko, a w połączeniu z lubieżnym uśmieszkiem i dotykiem na policzku
odbiera mi resztki zawstydzenie i nieśmiałości.
-
Tak - cedzę po literce krótkie słowo i odwracając głowę w bok, biorę do ust
jego wskazujący palec. Delikatnie go ssę i liżę, po czym puszczam i dodaję
zadziornie szeptem:
-
Chcesz sprawdzić?
Te
słowa są jak zielone światło dla Jareda, który przesuwa gładką dłoń wzdłuż
mojego ciała, odzianego tylko w jego T-shirt i po chwili zanurza we mnie
wilgotny palec, dorzucając jeszcze drugi. Mimowolnie unoszę się lekko na
palcach i przywieramy do siebie czołami. Przymykam oczy, by poddać się
przyjemności płynącej ze zwinnie poruszających się we mnie palców Jareda i
bliskości naszych ciał, a obie dłonie zaciskam na jego włosach. W tym czasie
jego druga ręka zaczyna gładzić mój pośladek, rytmicznie go ściskając. Jestem
już całkowicie wilgotna.
-
Chryste, dziewczyno mam samolot! - Jared cedzi z irytacją wymieszaną ze
złością i przerywając zabawę, zaczyna
mnie na powrót całować, a jego dłonie
zaciskają się na mojej twarzy, nie pozwalając mi się ruszyć. - Coś ty zrobiła!
- wtrąca jeszcze wyraźnie wkurzony.
Odwzajemniam
pocałunek, choć wiem, że nie powinnam. Jared powinien już wychodzić i gdy chcę
coś powiedzieć, robi to Jay:
-
Pieprzyć to…
-
Nie, nie możesz się spóźnić, bo Emma cię zabije! - odzywam się szybko zanim
Jared zdąża na powrót mnie pocałować i łapię oddech. Strzępki jego wczorajszej
rozmowy pobrzmiewają w mojej głowie i wiem, że jeśli go zatrzymam będzie miał
przechlapane. Niechętnie powoli mu się wymykam.
-
Żartujesz sobie?!
Jego
głos oscyluje w górnych rejestrach, a w oczach maluje się coś na miarę zawodu i
złości. Gdy łapie mnie za ramię, zatrzymuję go ręką.
-
To będzie nagroda za dobre sprawowanie podczas wycieczki - dorzucam łagodnie.
Widzę, że mu się to niepodobna, odwraca wzrok w bok. Jednak nic nie mówi, bo
dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma to czasu.
-
Czy ożeniłbyś się ze mną, gdybym codziennie ci obciągała jako kochająca żona?
Nie
wiem, kiedy, ale to pytanie wypływa z moich ust automatycznie. Cała ta
dziwaczna sytuacja prowokuje tę śmiałość. Podchodzę do Jareda trzymającego się
barierki i zaciskam dłoń na jego. Dobrze wiem jak drażliwym tematem jest
małżeństwo, ale chcę spróbować, bo zżera mnie ciekawość czy on kiedykolwiek
bierze pod uwagę taką możliwość. Mężczyzna jakby dostał właśnie policzek
odwraca się nerwowo w moją stronę, a na twarzy ma wymalowane zaskoczenie.
-
Co to za pytanie?! - próbuje być obojętny, ale wydaje mi się, że widzę w jego
oczach pewnego rodzaju ciekawość. - Wzięłaś coś, tak? Masz gorączkę? - śmieje
się i przykłada mi rękę do czoła.
Teraz
to ja się śmieję.
-
Nie. Odpowiedz mi.
-
Nie.
Czy
jestem przygotowana na taką odpowiedź? Tak, ale mimo to czuję maleńkie ukucie w
okolicy serca. Mimo to uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Pytam ze spokojem:
-
Dlaczego?
-
Bo tak przy okazji, nie potrafisz gotować, skarbie
To
mnie zaskakuje. Jared zaczyna się śmiać, widząc moją minę. Za głupi, ale
prawdziwy żart dostaje ode mnie w ramię, a potem w drugie, gdy wciąż się
cieszy.
-
Dobrze! - protestuje i łapie mnie za nadgarstki. Przestaję go okładać. -
Rozważyłbym tę propozycję, ale musiałbym
mieć to na papierze. Z tobą to nic nie wiadomo. Zadowolona? I dlaczego
prowadzimy tę dziwaczną rozmowę?!
Gdy
wymawia te słowa na jego ustach znów błąka się zawadiacki uśmiech, który
kocham. Wyrywam mu się i przyciągam go do siebie w pocałunku. Tym razem
pieszczota jest bardziej powściągliwa i delikatna, a język Jareda powoli tańczy
w mojej buzi. Mam świadomość, że to pożegnalny buziak.
-
Negocjujesz warunki - stwierdza rozbawiony Jared, gdy się już od siebie
odrywamy i zakłada na szyję aparat. Opieram się o ścianę, gdy on dzwoni po
taksówkę.
-
To dobrze? - pytam, gdy kończy już rozmowę, ale Jay tylko się śmieje, więc moja
wewnętrzna złośnica ponownie dochodzi do głosu. - A może pojadę z tobą na
lotnisko? Miałbyś chwilę jeszcze, poszlibyśmy do toalety i…
-
Chryste Panie! - surowy ton rodzica, który nagle przybiera Jared rozbawia mnie
do tego stopnia, że zaczynam się głośno śmiać. Wiem, że jestem teraz wredna,
ale o nakręca mnie jeszcze bardziej. Gdy wkurzone tęczówki przyglądają mi się,
zatykam usta dłońmi, lecz wciąż nie mogę powstrzymać chichotu. On robi dwa
kroki w moją stronę, tak, że znów jesteśmy niebezpiecznie blisko siebie. W tej
samej chwili zaczyna grozić mi przed nosem palcem, który jeszcze chwilę ssałam
i który był we mnie. Mam ochotę go oblizać, ale wzrok Jareda mnie paraliżuje i
sprawia, że poważnieję. Łapię oddech.
-
Mogę ci obiecać, że poklęczysz jak wrócę. Ba, gwarantuję ci to.
Te
kilka słów wypowiedzianych niskim, wkurzonym głosem, układających się w słodką
obietnicę sprawia, że ściska mnie w podbrzuszu, a ciało przechodzi dreszcz
podniecenia. Przełykam głośno ślinę i nie mam odwagi się zaśmiać, widząc
stanowczość Leto.
-
Mam przechlapane?
-
Na to wygląda.
To
ostatnie, co od niego słyszę, nim zbiega po schodach i zabierając swoje rzeczy
kieruje się do wyjścia. Z góry widzę jak zostawia jeszcze na szafce jakąś
kartkę dla mnie, a potem jest już tylko trzask drzwi. Z rozgrzewającym uciskiem
w podbrzuszu i wkradającym się właśnie nieśmiało na twarz uśmiechem, zabieram z
podłogi swoje ubrania i wracam na drżących nogach do sypialni. Właśnie wprawiłam
wskazówki uśpionego zegara w ruch, wykonując krok ku realizacji kolejnych
fantazji.
***
Na
niedzielny poranek nie mam większych planów, co jest spowodowane przyśpieszonym
powrotem z Teksasu, dlatego mogę spokojnie się wyspać, w końcu we własnym łóżku.
Wiecie, jak to mówią: nie ma jak u siebie. Jednak szybko okazuje się, że nie
jest mi to dane. Przed dziewiątą ze smacznego snu wybudza mnie dźwięk domofonu.
Słoneczne plaże Malezji rozpływają się w obłoki. Narastający, upierdliwy pisk
roznosi się po całym domy i zaczyna brzęczeć mi w uszach. Nie mam ochoty się
podnosić i próbuję zakryć się poduszką, ale to niewiele daje, bowiem wciąż
słyszę okropne brzęczenie. W tej samej chwili zastanawiam się, kto jest na tyle
zawzięty, szalony i wkurzający, by odwiedzać mnie o tej porze. Odpowiedź jest
prawie automatyczna. Czyżby jednak nie miała mnie dość i już zatęskniła?
Zastanawiam się i jednocześnie powoli wygrzebuję z łóżka. Jeśli to Veronica,
nie odpuści, choćby się waliło i paliło będzie naciskać cholerny dzwonek, byle
bym ją wpuścił do środka. Nie śpiesząc się zakładam dresy i idę do przedpokoju,
by nacisnąć guzik otwierający furtkę. Czekając na jej pojawienie, włączam
ekspres. Kawa. Tylko ona sprawi, że nie uduszę tej kobity raz na zawszę.
Zaciągając się aromatem kawowych ziaren, zamykam pokrywę maszyny i mimowolnie
się uśmiecham.
Kolejny
brzdęk. Dzwonek do drzwi.
-
Może powinienem dorobić jej klucze.
Rzucam
sam do siebie, przemierzając korytarz. Ten pomysł wcale nie jest bezsensowny.
Hm, jednak wtedy to już naprawdę pożegnam się ze świętym spokojem. Już wiem, co
chcę jej powiedzieć i gdy otwieram drzwi, nagle zamieram w bezruchu.
-
Hej, Shannon. Mogę zająć ci chwilę?
Tego
się nie spodziewam. Przez moment mam wrażenie, że wciąż jeszcze śnię. To, co
widzę przed sobą wydaje się wręcz nierealne, biorąc pod uwagę moje ostatnie
spotkanie z Katią, które nie oszukujmy się: było klapą. A teraz to ona stoi w
moich drzwiach i chce rozmawiać. Wygląda… prześlicznie. Z delikatną opalenizną
na policzkach, z blond niesfornymi, krótkimi lokami koło uszu i grzywką,
przypomina trochę dziewczynkę. Zero ciemnego makijażu, czerwonych ust,
skórzanych dodatków, dużych dekoltów. Czy to na pewno Katia?, nie mogę pozbyć
się myśli. Ma na sobie jasne, szerokie spodnie przypominające szarawary,
sandałki i czarną, cieniutką bluzkę z cekinami. Wygląda jak amerykańska
turystka w Indiach. Na to skojarzenie coś we mnie weseli się. Przecieram
zaspane oczy i przyglądając się jej uśmiechniętej twarzy, uświadamia sobie, że
stoję jak kołek.
-
Naprawdę tu jesteś?
Te
słowa wydobywają się ze mnie mimowolnie, nie mam na nie wpływu. Pytanie
rozbawia Katię, bo zaczyna się śmiać i opuszcza wzrok.
-
Tak, jestem. Chcesz mnie uszczypnąć? - żartuje i podstawia rękę.
-
Pięknie wyglądasz. Wejdź - z trudem się odzywam, odpędzając od siebie
zaskoczenie i wpuszczam ją do środka, pociągając po przyjacielsku za wystawioną
do mnie rękę. Zamykam za nami drzwi i w momencie gdy się odwracam, Katia nagle
podchodzi do mnie, tak, że niemal styka się z moją odsłoniętą klatką i
zadzierając wysoko głowę, odzywa się:
-
Dużo o tym wszystkim myślałam. Wiesz, jak to jest, gdy na czymś tak strasznie
bardzo ci zależy i nagle czujesz, że tracisz to? Wściekasz się wtedy. Masz po
prostu wszystkiego dość. Nie chcesz dać poznać, że cię zabolało, więc udajesz,
że to już cię nie obchodzi. Budujesz wokół siebie stalowy pancerz, by nikt cię
nie zranił, podczas gdy sam ranisz się dotkliwiej. Robiłam to wszystko do tej
pory.
Katia
na chwilę przerywa i kładzie dłoń na mojej klatce, powoli przesuwając ją na
ramię. Przygląda się swoim ruchom i ciężko oddycha. Po raz pierwszy widzę, jak
coś przychodzi jej z trudem, a odkrycie
tego sprawia, że uświadamiam sobie, że mówi mi całą prawdę. Dotyk jej chłodnej
dłoni jest przyjemny, powoduje, że unoszę rękę i kładę ją na jej tali. Stoi tu,
bo jej na mnie zależy. Gdyby tak nie było, nie trudziłaby się z wyjaśnieniami,
które najwyraźniej sprawiają pewnego rodzaju trudność i… ból? A może raczej
dają oczyszczenie?
-
Katia… - chcę, jej powiedzieć, że rozumiem.
-
Proszę, daj mi skończyć. - Kobieta przerywa mi i posyła zdeterminowane
spojrzenie. - Byłam na ciebie zła, dlatego tak okropnie cię potraktowałam, gdy
chciałeś mnie przeprosić. Ale to fatalna wymówka. Jesteś dobrym człowiekiem.
Jeśli jest jeszcze coś, czego mi nie powiedziałeś, a co czujesz do Lany, to to
może gryźć. Albo i nie. Widzisz, czasem
szczerość też bywa przeceniana. Dlatego nie dręcz się już tym.
-
Co masz na myśli?
-
Jeżeli chcemy spróbować, jeżeli chcemy, by nam wyszło, musimy zostawić naszą przeszłość
daleko z tyłu. To minęło i nie ma sensu. Nie zrobimy nic, by to zmienić, więc
musimy to zaakceptować. To przyszłam ci powiedzieć.
Przejeżdżając
ręką po moim ramieniu, Katia zatrzymuje się na karku i delikatnie uśmiecha. Nie
dowierzam w taki obrót spraw. Odwzajemniam uśmiech i obejmuję ją dwoma rękoma w
pasie, przyciągając jeszcze bliżej.
-
Specjalnie nie założyłeś tej koszulki, prawda?
Uśmiecha
się już odprężona. Kiwam głową i odwzajemniam uśmiech. Jej obecność i słowa
sprawiają, że wielki kamień spada z mojego serca, które teraz zaczyna wypełniać
dzikie szczęście. I jeszcze coś: pożądanie. Pragnę jej w tej chwili. Jej ręce
gładzą mój kark.
-
Sprawdźmy, czy wszystko zrozumiałem: wybaczyłaś mi to karygodne zachowanie,
wciąż bardzo, bardzo mnie lubisz, liczy się tylko to, co jest teraz i
najważniejsze… Powiedziałaś, że chcemy spróbować? - wymawiając ostatnie słowa,
nie potrafię powstrzymać cisnącego się na twarz uśmiechu.
-
Dokładnie.
-
Czy wiesz, jaka jesteś wspaniała?
-
To mnie nie obchodzi. Powiedz mi jeszcze raz, jaka jestem piękna. Lubię tego
słuchać.
Protekcjonalny
ton z jakim to mówi, rozśmiesza mnie i jednocześnie cholernie nakręca na tę
niesamowitą dziewczynę. Nie czekam więc dłużej i zaczynam ją namiętnie całować,
co ona odwzajemnia, oddając pieszczotę. Nasze wygłodniałe usta, wzajemnie się
pożerają, w krótkich, urywanych pocałunkach. Podekscytowanie dopada nas oboje.
Moje dłonie wkradają się pod materiał cienkiej bluzki i dotykają rozgrzanego,
drobnego ciała, wędrując wzdłuż raz ku górze, raz ku dołowi, zakradając się pod
materiał spodni, na jędrne pośladki.
To
jest moment, na który czekałem, od kiedy poznałem Katię. Oczarowała mnie nie
tylko swoim wyglądem, „pięknym opakowaniem” jak zwykł mawiać Jared, ale przede
wszystkim silnym charakterem, który pociągał mnie równie mocno, jak jej uroda.
Poza tym szczupłe, elfickie ciało odziane w skórzaną kurtkę czy spodnie, w
których często chodziła, przywodziło na mi myśl najdziksze fantazje. I nie
chodziło tu o jakieś zapędy pedofilskie. Choć Katia mogła czasami sprawiać
pozory dziecka (chociażby przez niski wzrost), to w żadnym wypadku nim nie
była. Pełny biust, który otrzymała w genach, zawsze starała się dumnie
prezentować, by nikt przypadkiem nie wziął ją za zagubioną dziewczynkę. Rozum i
ciało miała świadomej swoich potrzeb kobiety, nie dziecka.
Zaciskając
dłonie na jej pośladkach i nie odrywając się od pocałunku, bez problemu
podnoszę ją do góry, a Katia odruchowo oplata mnie nogami w pasie, jeszcze
ściślej do mnie przylegając. W momencie gdy ruszam w kierunku swojej sypialni,
ona jeszcze pośpiesznie ściąga zawadzającą bluzkę i pozwala jej spaść na
podłogę w korytarzu, posyłając mi przy tym czysto szelmowski uśmieszek
zadowolenia. Widok, jaki mam przed sobą jest upajający. Składając pocałunek na
delikatnej, opalonej skórze jej dekoltu, dokładnie przyglądam się ciasno
uwięzionym piersią.
-
To zdecydowanie od dziś mój ulubiony widok. I musimy je koniecznie uwolnić…
***
-
Zaczęłam rozglądać się dziś za jakąś pracą i mam problem - stwierdzam, gdy
Katia idzie do kuchni po szklanki do drinków, a ja zdejmuję buty i siadam
wygodnie na sofie w salonie.
-
Jaki znów problem?
-
Nie do końca wiem, co chciałabym teraz robić. Chcę odpocząć od dużych
produkcji.
-
Od reżyserii też? - Katia wyciąga z zamrażarki kostki lodu i kładzie je na
blacie. - Chcesz spróbować innej branży?
-
Nie wiem.
Moja
odpowiedź sprawi, że Katia z dezaprobatą się krzywi, mimo to nic nie mówi, a
kontynuuje dalej swój tok myślowy:
-
To może potrzebujesz czegoś zupełnie nowego?
-
Co masz na myśli?
-
Wiesz, może jakiś kurs? Zapisz się na masaż, być może ci się spodoba taka praca
albo pójdź na casting do jakiegoś filmu, a nóż coś z tego wyjdzie.
-
Sama nie wiem.
-
Jakaś ty dziś dobijająca, nic nie wiesz. Zawsze możesz też zostać celebrytką,
obiecuję, że nie będziesz się nudzić! - odpowiada mi z lekką irytacją
przyjaciółka.
Jak
ta dziewczyna coś palnie… To daje mi do zrozumienia, że czas skończyć ten temat
i porządnie się nad tym zastanowić w najbliższym czasie, SAMEJ.
-
Sprawdzałam dziś swoje konto i wpłynęła już kasa od Emersona - odzywam się po
chwili.
-
I?
-
Dorzucił bardzo pokaźną premię.
-
Jak bardzo pokaźną?
Katia
odwraca się w moją stronę uśmiechnięta. Wyciągam się wygodnie na sofie.
-
Biorąc pod uwagę, że pięćdziesiąt kafli piechotą nie chodzi… to bardzo.
-
Och! Miał gest, ale jestem przekonana, że w pełni na nie zasłużyłaś.
-
Myślisz, że wystarczy na wypasione wakacje w Tajlandii? - śmieję się i posyłam
przyjaciółce porozumiewawcze spojrzenie.
To
Katia od jakiegoś czasu żartowała sobie, że powinnyśmy obie pojechać na wakacje
z prawdziwego zdarzenia: egzotyczny kraj, dwie przyjaciółki, piaszczyste plaże,
drinki z parasolkami, bikini, seksowni mężczyźni, relaks, zero stresu i sto
procent zabawy. Dwu tygodniowe babskie wakacje - na to starała się namówić mnie
Katia, przekonując, że po tym wszystkim, ciężkiej pracy, przejściach
osobistych, w końcu na nie zasłużyłam. Sama nie wiem, co o tym myśleć, ale
teraz , gdy mam sporo wolnego czasu, a Jared wkrótce wyjedzie do Europy w
celach promocyjnych, ta wizja staje się coraz bardziej kusząca. W końcu kto zabroni bogatemu?
-
Myślę, że Bangkok jest na nas gotowy - odpowiada wesoło Katia.
-
Ale czy my jesteśmy gotowe na niego?
-
Przekonajmy się.
Katia
podaje mi mojego drinka w małej szklaneczce, do której wsadziła różową
parasolkę i zajmuje miejsce obok na czerwonej sofie, racząc mnie swoim
zniewalającym uśmiechem. Stukamy się szklankami. Martini z lodem nigdy nie
smakuje mi lepiej niż w towarzystwie Katii. Dobrze jest mieć ją znów na miejscu
i znaleźć czas, by się z nią zobaczyć. Potrzebuję kogoś takiego, kiedyś była to
Ofelia, z którą potrafiłam rozmawiać godzinami. Jednak po mojej przeprowadzce
do Stanów, a jej do Londynu, nasz
kontakt osłabł. Ja mam masę własnych problemów, pochłaniających mi skutecznie
czas, a ona robi wszystko, by zostać światowym specjalistą, a praktyka lekarza
zobowiązuje.
Zerkam
z ukosa na siedzącą obok Katię. Uśmiecha się do swojego nikłego odbicia w
wypolerowanej szklance. Nagle też dociera do mnie głębia tego uśmiechu i co za
tym idzie, kryjący się za nim powód. Już chcę zapytać, gdy przyjaciółka mnie
uprzedza, czując, że się jej przyglądam:
-
Wiesz, o czym myślę?
-
O czym? - pytam zaciekawiona.
-
Jakie to straszne być brzydkim.
Poważny
ton, z jakim to wymawia, jakby mówiła co najmniej o problemie bezrobocia i
uśmiech, sprawiają, że cicho się śmieję. Cała Katia, jednym słowem potrafi
zburzyć moją całą normalność.
-
Dlatego studiujesz teraz swoje odbicie? Może na moment porzucisz to i powiesz
mi, co takiego się wydarzyło, że uśmiech nie schodzi ci z twarzy, co?
-
To nie będzie łatwe - żartuje sobie blondynka, uśmiechając do szkła.
-
Bądź dzielna, jestem z tobą!
-
Chyba zawsze mogę popatrzeć na siebie później, nie?
-
Właśnie. Przynajmniej będziesz miała na co czekać - odpowiadam z ironią,
starając się brzmieć jak najpoważniej. Upijamy po łyku z naszych szklanek i
dodaję:
-
Co się dzieje, Katio?
Dziewczyna
jak na komendę po raz kolejny szeroko się uśmiecha, tak, że na jej twarzy
pojawiają się urocze dołeczki. Stykamy się ramionami. Katia przeczesuje ręką
krótkie, niesforne blond włosy, które zdążyła podciąć od naszego ostatniego
spotkania i odwraca się po chwili w moją stronę.
-
Uwierzysz, jeśli powiem ci, że jestem szczęśliwa?
-
Tak, ale to wciąż wymijająca odpowiedź.
Staram
się być stanowcza i chyba mi wychodzi, bo Katia po raz kolejny, zastanawia się,
co powiedzieć. Wyraz rozmarzenia nie opuszcza jej, a ja zaczynam się domyślać,
o kogo chodzi.
-
Wyczuwam wpływ Shannona - dodaję, by wyciągnąć resztę wyznania z przyjaciółki i
mimowolnie się uśmiecham. Okazuje się, że trafiam w dziesiątkę, bo Katia
reaguje lekkim śmiechem i już całkowicie odprężona rzuca:
-
Poszłam z nim do łóżka. Dosłownie i w przenośni.
-
O mój Boże - wtrącam odruchowo, zaskoczona takim obrotem spraw.
-
Dokładnie, „o mój Boże” było cudnie! Shannon jest cudowny, taki męski,
stanowczy, ale jednocześnie czuły i wrażliwy! Jak ja mogłam tak długo z tym
zwlekać?! Rozumiesz, że mógł mi przejść koło nosa taki facet, a razem z nim
obłędny seks?! Na szczęście mój mózg w ostatniej chwili się zreflektował.
Katia
gada jak nakręcona, gestykuluje podkreślając swoje odczucia i śmieje się, a jej
nastrój szybko udziela się i mnie, bo podkurczam nogi i wiercę się
niecierpliwie jak małe dziecko, trzymając ją za rękę.
-
A mówiłam ci, że głupio się dąsasz?! To nie chciałaś słuchać! - dorzucam w
odpowiedzi i teatralnie klepię ją po ramieniu, podkreślając swoją rację. W
głębi duszy jednak rozpiera mnie ogromne szczęście, że te dwa półgłówki w końcu
się zeszły!
-
Och, och, niech ci będzie. Ale na fali sukcesu nie zapominaj, że przy panu
„uosobienie-seksu-Jared-jestem”, zdarza ci się chodzić w moje ślady.
-
Oj tam, oj tam - przedrzeźniam się z nią i po chwili obie wybuchamy śmiechem.
Dobrze
wiem, że ma rację. Nieraz złość i zazdrość zasłaniają mi racjonalne
rozwiązania, a zamiast ich podsyłają te najgłupsze, powodowane uniesioną dumą.
Próbuję z tym walczyć, a takie osoby jak Katia są mi potrzebne, ponieważ zawsze
mnie o tym uświadamiają.
Nagle
na stoliku zaczyna wibrować mój telefon, a po chwili z głośników rozlega się
znajoma nuta. Billy Joe śpiewa o uroczej buntowniczce, a ja od razu przypominam
sobie, kto wybrał mi ten dzwonek. Shannon, który miał już serdecznie dość
słuchania podczas naszej wycieczki, nostalgicznego w jego odczuciu utworu
„21Guns” i zastąpił go energetycznym „She’s Rebel”, też z repertuaru ulubionego
przeze mnie Green Day.
Podnoszę
i przyglądam się wyświetlaczowi. Zastrzeżony.
-
Odbierasz? - pyta Katia.
Nie
lubię takich telefonów, bo nigdy nic nie wiadomo, jednak od razu pojawia się
myśl, że to być może Jared. To przesądza sprawę i sprawia, że w końcu odbieram
połączenie.
-
Halo?
-
Dzień dobry, czy rozmawiam z panią Veronicą Marcewicz?
Głos
należy do mężczyzny i jest spokojny, poważny, nawet miły, jednak moje nazwisko
wymawia poprawnie, ostro, bez zająknięcia i zastanawiam się jak długo musiał je
powtarzać, zanim zadzwonił. Amerykanom zazwyczaj sprawia lekki problem.
-
Tak, a o co chodzi?
-
Ta rozmowa nie jest na telefon. Zapewniam panią, że to poważna sprawa, chodzi o
pewną znajomą osobę. Czy możemy spotkać się jutro?
-
Nadal nie powiedział mi pan o kogo chodzi. Z kim w ogóle rozmawiam?
Zaczynam
się denerwować. O jaką znajomą osobę może chodzić?
-
Nazywam się Lex Ryder. Obawiam się, że gdy pani wyjawię, o kogo chodzi, odmówi
pani spotkania, a bardzo mi na nim zależy.
Nazwisko
kompletnie nic mi nie mówi, słyszę je pierwszy raz w życiu. Poza tym jego słowa
sprawiają, że teraz już na pewno nie spławię go. Powód, dla którego nie chce
zdradzić mi szczegółów sprawia, że mój mózg zaczyna pracować na najwyższych
obrotach. Katia przygląda mi się z uwagą.
-
O co tutaj chodzi? Dzwoni pan do mnie z zastrzeżonego numeru, nie podaje
żadnych szczegółów i żąda spotkania. I dlaczego sugeruje pan, że się rozłączę,
gdy wyjawi pan swoje zamiary?
-
Proszę tylko o odrobinę cierpliwości i spotkanie. Przyleciałem dziś z Florydy,
tylko po to, by porozmawiać. Proszę mi zaufać, gdyby nie chodziło o kwestię
czyjegoś życia, nie gnębiłbym pani.
Floryda?
Cholera, taki kawał! To bym bardziej mi nic nie mówi. Słysząc zdeterminowanie w
jego głosie, nie mam wątpliwości, że nie powie mi nic więcej, dopóki się nie
spotkamy. Kwestia życia? Ciekawość jak zwykle bierze górę.
-
Dobrze, spotkajmy się. Gdzie?
-
Zatrzymałem się w hotelu Chateau Marmont, może więc jutro w restauracji
hotelowej? Proszę przyjść jak pani pasuje, będę na miejscu cały czas. Nie znam
za bardzo miasta.
-
Przyjdę.
-
Dziękuję. Proszę pytać o Lexa Rydera.
-
Zapamiętam.
-
Dowidzenia.
Po
tych słowach mężczyzna się rozłącza, a ja wracam z powrotem do zdezorientowanej
Katii, która przygląda mi się pytająco. Ten telefon sprawił, że pogodny nastrój
mija, a zastępuje go kłębiące się pytanie: o co do cholery chodzi? Największy
niepokój jednak budzi odbijający się jeszcze w mojej głowie głos mężczyzny. Bez
wątpienia zbyt poważny i młody jednocześnie, bo, że nie należał do staruszka,
byłam pewna.
-
Ktoś chce się ze mną spotkać i na pewno nie w celach towarzyskich - odzywam się
do Katii, odkładając telefon. - Jutro w hotelu Chateau Marmont.
-
W Marmoncie? - Katia upraszcza nazwę i upewnia się, czy dobrze usłyszała.
Przytakuję.
-
I nie wiesz kto to?
Kiwam
przecząco głową. Blondynka przygląda mi się tajemniczo, w końcu dorzuca,
pogwizdując:
-
Kimkolwiek jest, ma kupę forsy i klasę. Chateau Marmont mówi sam za siebie.
Dopiero
słowa Katii, dają mi do myślenia, bowiem mówią już coś o moim tajemniczym
rozmówcy. Nie każdy człowiek może pozwolić sobie na luksus, jakim jest jeden z
najbardziej znanych hoteli na świecie. To właśnie Chateau Marmont był
inspiracją dla The Eagle do napisania nieśmiertelnej piosenki „Hotel
California”, to tu młody Johnny Depp romansował z Kate Moss, organizując
najdziksze imprezy, jakie pamiętało Hollywood, wreszcie to w tym hotelu Jim
Morrison zdemolował pokój, wywalając przez okno telewizor. Oczywiście tych
historii hotel skrywał o wiele, wiele więcej, wraz z tymi tragicznymi, jak
kilka przedawkowań wielkich gwiazd.
Przez
chwilę zastanawiam się, czy nie powiedzieć Katii, że on przylatuje tu
specjalnie z Florydy, ale ostatecznie nie chcę zszokować jej jeszcze bardziej,
bo zacznie się martwić, więc na tym kończymy tę rozmowę.
-
Życzy sobie pani jeszcze raz to samo?
Katia
stoi nade mną z pustymi barmanówkami i stuka nimi o siebie. Uśmiecham się. Nie
chcę dręczyć się teraz myślami o dniu jutrzejszym, dlatego odsuwam je od
siebie.
-
Oczywiście.
***
Po
kilku drinkach, które wypiłam razem z Katią, zasypiam niemal od razu, bez
większych problemów. Ze snu wybudza mnie dopiero dzwoniący telefon i dopada
mnie lekkie deja vu, ponieważ drugi dzień z rzędu mam taką pobudkę. Cudownie,
lecz tym razem o bardziej rażącej i bolesnej porze, stwierdzam po szarościach
panujących w pokoju i sięgam po omacku po komórkę.
-
Halo?
Prawdopodobnie
mój głos brzmi jak na skazaniu.
-
Mam nadzieję, że jesteś grzeczna.
Jego
głos jest jak wstrząs elektryczny. Poza wiadomością tekstową, że wylądował i
mają z Emmą masę na głowie, miło jest go usłyszeć.
-
Jared?
-
Cholera, zapomniałem o różnicy czasu - odpowiada momentalnie ze skruchą. -
Spałaś?
-
Spałam? - Spoglądam na wyświetlacz komórki. - Kwadrans po szóstej? No co ty -
dorzucam z ironią i przecieram oczy.
-
Tak myślałem.
Śmieje
się.
-
Gdzie je… jesteś?
Nie
mogę powstrzymać ziewania.
-
W Melbourne. Wróciliśmy dopiero razem Emmą z małej imprezy, z dziennikarzami z
radia. Niesamowici ludzie. Jutro rano podróż do Sydney.
Melbourne
i Los Angeles dzieli osiemnaście godzin różnicy, co zdążyłam sprawdzić zaraz,
gdy dowiedziałam się o wyjeździe Jareda. To z kolei sprawia, że szybko
przeliczam czas i dochodzę do wniosku, że właśnie zaczyna się tam drugi
kwietnia.
-
Tęsknię za tobą.
W
głosie Jareda pobrzmiewa wiele emocji. Uwielbiam jego niski ton.
-
Jesteś po prostu napalony, przyznaj?
-
No, może trochę.
-
Wróć, to się tym zajmiemy.
-
Ty pewnie nie jesteś ani trochę napalona?
-
Staram się żyć cnotliwie.
Słyszę
jak śmieje się i wzdycha.
-
Bez ciebie wcale się tu dobrze nie bawię.
-
I tak ma zostać, Leto.
Choć
staram się brzmieć wesoło, dowcipnie, to w rzeczywistości, to co mówi Jared,
trafia mnie prosto w serce. W jego ustach brzmi całkowicie szczerze i utwierdza
mnie w naszym uczuciu.
-
Wróć jak najszybciej.
-
Obiecuję, a ty tym czasem wracaj spać. Następnym razem postaram się zadzwonić o
normalnej porze. Pa.
-
Kocham cię.
Nawet
nie wiem kiedy, ale ponownie zapadam w sen. A gdy się budzę, mam wrażenie, że
ta rozmowa mi się przyśniła, bo pamiętam z niej ledwie skrawki, lecz gdy zerkam
na telefon, nie mam już złudzeń. Jared dzwonił. Zaraz też, zanim jeszcze
wychodzę z łóżka wysyłam do niego smsa:
„Dziękuję,
że jesteś taki spontaniczny i roztargniony. Proszę, nie zmieniaj się.”
Mam
jedynie nadzieję, że wyciszył dźwięki i go nie obudzę. Nie dostaję wiadomości
zwrotnej, więc jestem spokojna.
Początkowo
mam plan, że spotkam się z tajemniczym Lexem po południu, ale po namyśle
dochodzę do wniosku, że nie ma na co czekać. Mam dylemat w co się ubrać. W
końcu zakładam długą, brązową spódnicę w czerwono-różowe kwiaty, do niej biały,
dopasowany top z napisem głoszącym: nie wierzę, sandałki i jasną, dżinsową katanę,
u której podwijam rękawy. Z dodatków dobieram zegarek, złotą bransoletkę od
Jareda oraz ciemne okulary. Włosy zostawiam rozpuszczone i odrzucam na plecy.
Jest wystarczająco wyjściowo, ale i na luzie. Do torebki zgarniam
najpotrzebniejsze rzeczy: telefon, klucze, dokumenty, notatnik, portfel, i
wychodzę z domu.
Droga
mija mi z małym problemem i zajmuje jakieś dwadzieścia minut, choć zazwyczaj
powinno to być dziesięć. Przez ten czas zastanawiam się, co takiego może chcieć
ode mnie mężczyzna, który przylatuje z Florydy. Czy wpakowałam się w coś? Nie
mam pojęcia, a ta nieświadomość sprawia, że chcąc nie chcąc, denerwuję
się. Może też przez to tracę orientację,
bo wydaje mi się jadę dobrze, ale gdy nie mijam Sunset Strip, zaczynam się
dekoncentrować. Pomyliłam skręty? W dodatku przypominam sobie jego słowa i ton
głosu, który nie wróżył niczego dobrego. Czy rzeczywiście stało się coś
strasznego? Od tych kłębiących się pytań, zaczyna boleć mnie głowa. Zmuszona,
by zatrzymać auto, wysiadam i rozglądam się. Dopiero teraz wiem, gdzie jestem i
dostrzegam znajomy budynek daleko w tle. Jak to możliwe, że pomyliłam te
skręty? Nie myślę długo, tylko włączam się z powrotem do ruchu i teraz już jadę
we właściwym kierunku.
Jest
przed pierwszą, gdy zatrzymuję się pod hotelem.
-
W czym mogę pani pomóc?
Sztucznie
przemiły głos wraz z tak samo wyglądającym uśmiechem należy do przepięknej
blondynki na recepcji. Lekki makijaż, perfekcyjny kok na głowie i nienagannie
dobrana, elegancka, szara garsonka wraz z śnieżnobiałą bluzką to jej znaki
rozpoznawcze. Ponad to na ubraniu dostrzegam czarną tabliczkę, a na niej złotym
drukiem napisane: Terese. Pasuje jej.
-
Lex Rayder - odzywam się pośpiesznie, by za nic w świecie nie zapomnieć
nazwiska i wciąż się jej przyglądam. Kobieta delikatnie marszczy brwi. W tym
samym momencie uświadamiam sobie, że brzmię jak ktoś nie potrafiący się
wysłowić. Szybko nadrabiam ten nietakt. - Jestem umówiona z nim na spotkanie.
Może mu pani przekazać, że czekam w restauracji hotelowej?
-
Oczywiście. Pani godność?
-
Veronica Marcewicz.
Idealna
Blondynka krzywi się po raz drugi, co nie uchodzi mojej uwadze i domyślam się,
że to reakcja na moje nazwisko.
-
Czy mogę? - pytam, wskazując kartkę, na której kobieta zapisała już moje imię.
Przesuwa ją, a ja odbieram od niej długopis i pośpiesznie kreślę nazwisko, dla
jasności drukowanymi literami. - Proszę - dorzucam i oddaję rzeczy.
Gdy
przekraczam szklane drzwi i wchodzę do restauracji hotelowej, doznaję lekkiego zdziwienia. O ile recepcja
urządzona była w sposób nowoczesny, tak tutaj mam wrażenie, że czas zatrzymał
się jakieś 40 lat temu, wtedy gdy hotel święcił największe triumfy, choć dziś
nie można powiedzieć, że tego nie robi nadal. Przestronne pomieszczenie, z
wysokim sufitem, wielkimi oknami i długimi storami urządzone jest bardzo
klasycznie, dominuje ciemne drewno, na podłodze rozpościera się czerwony dywan,
ściany mają stonowane kolory beżu i brązu wymieszanego z brudnym różem, na
ścianach zawieszone są czarnobiałe fotografie hotelowych gości, które robią wrażenie.
Na jednej z nich dostrzegam nawet uśmiechniętego Morrisona, stojącego przy
oknie. Zdjęcie zostało zrobione w 1968, po pamiętnym koncercie w Hollywood
Bowl, gdy The Doors było na szczycie, a sam Jim w rewelacyjnej formie.
Oczywiście „rewelacyjnej” jak na niego.
W
restauracji nie ma ruchu, można powiedzieć wręcz, że jest wymarła. Poza parą
przy stoliku, dwójką mężczyzn w rogu, barmanem i mną nie ma nikogo więcej. W
tle cicho gra muzyka, chyba Frank Sinatra. Pasuje do klimatu. Zajmuję miejsce
na stołku przy barze i od razu podchodzi do mnie barman.
-
Jestem do pani usług. Czym mogę służyć?
Ton
jego głosu jest uprzejmy i mam wrażenie, że w odróżnieniu od Idealnej Blondynki
na recepcji, on jest szczery. Czarna mucha kontrastująca na jego białej
koszuli, sprawia, że się uśmiecham.
-
Czy wszyscy tutaj połknęliście kij od szczotki? - nachylam się do niego i
szepczę konspiracyjnie.
Udaje
mi się go rozbawić. Na plakietce widnieje imię: Yann. Oryginalne.
-
A więc… czego się napijesz?
Zostaję
obdarzona uśmiechem numer cztery - zarezerwowanym dla pięknych brunetek, a
mężczyzna widocznie się odprężył.
-
Jestem autem, zostanę więc przy herbacie. Zielonej.
Yann
kiwa mi porozumiewawczo głową i oddala się, by przyrządzić zamówienie. Gdy
wraca, urywamy sobie krótką pogawędkę, wypytuje mnie, co tutaj robię. Ja
rewanżuję się pytaniem o imię i pochodzenie, ponieważ ma śniadą cerę i nie
wygląda na typowego Amerykanina. Trafiam i dowiaduję się, że jest z pochodzenia
Portugalczykiem, a imię odziedziczył po dziadku, Norwegu. Słowem, zawiłe
korzenie. Ale przynajmniej szybko mija mi czas i nim zdążam się zorientować,
pojawia się Lex. Yann ewakuuje się na dalszy plan.
-
Dzień dobry, Lex Rayder - rzuca krótko i podaje mi dłoń. Ściskam ją.
Lex,
co to za imię? Jednocześnie jestem pod wrażeniem tego, co widzę. Krótkie,
brązowe włosy podkreślają równie ciemne tęczówki i nadają charyzmy jego
lekkiemu uśmiechowi. Jest przystojny i bez wątpienia przed trzydziestą, choć
patrząc na Jareda mam to samo wrażenie. Mimo całego uroku jakim emanuje, jest w
nim coś smutnego, coś, co wymalowane jest w całej jego postawie. I nie potrafi
tego ukryć nawet maska przystojniaka.
-
Witam. Nie będzie nietaktem, jeśli się nie przedstawię? Wydaje mi się, że pan
dobrze mnie zna, czyż nie mam racji?
W
odpowiedzi na ironiczną odpowiedź, Lex posyła mi krzywy uśmiech i zajmuję
miejsce na stołku obok. Przyglądam się jego szczupłej sylwetce odzianej w
czarne spodnie z kantem, lśniące półbuty i szarą koszulę, która jest, o dziwo,
luzacko rozpięta i podwinięta do łokci, tak, że odsłania ponętne ręce, na
których dostrzegam wypukłe żyły. Z racji, że mam obsesję na punkcie męskich
dłoni, nie mogę się powstrzymać i przyglądam się kończynom Lexa. Zadbane,
długie paznokcie i szczupłe palce robią wrażenie.
Gdy
przerzucam wzrok z powrotem na jego twarz, zauważam ten sam wyraz zatroskania,
co przed momentem. Szybko wracam na ziemię.
-
Oświeci mnie pan w końcu, co jest tak pilnego i sprowadziło pana tutaj? Nie
traćmy czasu.
-
Lex. Proszę, mów mi po imieniu. - Jego głos jest opanowany.
-
Dobrze. A więc Lex… powiesz mi, o co chodzi?
Mężczyzna
nagle sięga dłonią do kieszeni na piersi i wyciąga z niej coś, co przypomina
fotografię. Następnie przygląda się jej, tak, że ja nic nie widzę. Obraca ją w
dłoniach. Moja ciekawość kumuluje się.
-
Bardzo się zmieniłaś, choć pewnie tylko zewnętrznie.
Podnosi
na mnie wzrok i jednocześnie przesuwa po blacie fotografię. W tym momencie mam
ochotę spytać jak, skąd może to wiedzieć, do czego zmierza? Ale mam przeczucie,
że wszystkie odpowiedzi są na tym zdjęciu. Niepewnie więc odwracam fotografię i
nagle zamieram.
Kłamał
ten, kto powiedział, że przeszłość da się po prostu wymazać pstryknięciem
palców, że liczy się silna wola. Gówno prawda. W ciągu sekundy powracają emocje
i wspomnienia, o których nie chcę pamiętać, jednak dwie uśmiechnięte dziewczyny
na zdjęciu mają większą siłę. Ich beztroskie, roześmiane i podchmielone
spojrzenia świadczą o tym, że cieszą się życiem, że są niepoprawnie
szczęśliwe. Przynajmniej w tej chwili
były. Przymykam oczy, bo do głowy wciąż napływają bolesne obrazy. Nagle też
staje mi przed oczami moje załamanie i rok, który chcę wyrwać z życia.
Odwracam
gwałtownie fotografię, waląc otwartą dłonią w blat.
-
Nie.
-
Proszę, wytrzymaj. Po to tu przyszłaś, by mnie wysłuchać. - Lex łapie moją dłoń
i choć jest to dość osobliwe, nie stać mnie na żadną reakcję. Czyżby bał się,
że zaraz ucieknę? Mam dokładnie takie myśli.
-
Przyszłam tu, bo mnie podle zwabiłeś.
-
Nie miałem innego wyjścia - tłumaczy się zdesperowany Lex.
-
To ona cię przysłała, prawda? Przekaż więc jej, że jest żałosna. Przykro mi, że
zmarnowała twój czas - rzucam już zdenerwowana. Chcę wstać.
Przypominam
sobie nagle też jej maila z przed kilku miesięcy. Nie mogę przestać myśleć o
tym, jakim jest tchórzem skoro po dwóch latach milczenia, zapadnięcia się pod
ziemię, piszę tylko, że jest jej przykro. I my byłyśmy przyjaciółkami.
-
Nikt mnie nie przysłał, przyrzekam. Oriane nie ma pojęcia, że cię odnalazłem.
Nie wie, że teraz rozmawiamy. Nie wie, że zamierzam złamać dane jej słowo.
Lex
odwraca się w moją stronę, a jego oczy wypełnione są resztkami nadziei i czymś,
co sprawia, że przywieram do swojego siedzenia, choć jeszcze chwilę temu byłam
gotowa wyjść. Charyzma, którą w nim widziałam, teraz znika, a zastępuje ją
wyraźne przygnębienie. Coś we mnie tym samym odpuszcza.
-
Jakie słowo? - Uspokajam się, ale mój głos drży.
Lex
przeczesuje dłonią krótkie włosy i zastanawiam się, czy to go uspokaja.
-
Oriane…
Rayder
na moment się zawiesza, a jego brązowe oczy zaczynają się niebezpiecznie
szklić. Łapie oddech, a moje serce momentalnie przyśpiesza na myśl o Francuzce.
-
Ona powoli umiera, rozumiesz? Każdego cholernego dnia umiera... A ja muszę na
to patrzeć i nie mogę nic zrobić. Kompletnie NIC. Wiesz jakie to
przygnębiające, patrzeć na jej uśmiechniętą twarz, która chce przeżyć ostatnie
dni jak najlepiej? Wiesz jakie to cholernie trudne, śmiać się przez łzy? Wiesz,
że niemal codziennie o tobie myśli? Więc nie mów mi, że jest żałosna.
Lex
choć jest opanowany i stara się mówić obojętnie, wyraźnie ma do mnie wyrzuty.
Jednak nie to jest teraz najważniejsze,
lecz to, o czym mówi. Oriane umiera - te słowa odbijają się jak echo. Choć za
wszelką cenę chciałam o niej zapomnieć, to ta wiadomość wstrząsa mną. To, że
kogoś nie chcesz znać, nie oznacza, że pragniesz, by od razu umarł. Nie. Czuję
jak zimny dreszcz przechodzi moje ciało, które zamiera w bezruchu. Głos więdnie
mi w gardle, niezdolny do mowy. Nie mogę w to uwierzyć.
-
Lekarze w zeszłym roku zdiagnozowali jej nowotwór złośliwy płuc. Jakiś czas
temu pojawiły się rozległe przerzuty na cały organizm. Choroba tak szybko
postępuje, że… - głos bruneta po raz kolejny się załamuje. Nie jest w stanie
dokończyć.
Gdybym
miała przed sobą lustro, założyłabym się, że jestem blada jak ściana.
Wpatrujemy się z Lexem w siebie, niczym desperaci szukający ocalenia, ale żadne
z nas go nie odnajduje. Moje oczy powoli napełniają się łzami, tak jak Lexa.
Nie wytrzymuję. Odwracam się do baru i zaciskam dłonie na blacie, tak mocno,
jakbym bała się upaść.
-
Słabo mi - chrypię ledwie słyszalnie, wpatrując się przed siebie.
Oddychaj,
upominam się w myślach, ale czynności przychodzą mi z trudem. Wszystkie emocje
w mojej głowie toczą ze sobą szaleńczą walkę. Nagle też nie wiem skąd, Yann
podsuwa mi szklankę zimnej wody. Moje oczy napotykają jego roześmiane z natury
spojrzenie, ale mężczyzna nie odzywa się
i szybko oddala, wracając do polerowania szkła. Wypijam wodę jednym
łykiem, tak, jakbym chciała utopić ten smutek. Lecz z każdym pociągnięciem, łez
w oczach przybywa, a moja klata zaczyna niespokojnie się unosić. Po chwili drżę
już cała, a moje dłonie trzęsą się jak w delirce.
-
Oriane uważa, że nie ma prawa cię nękać, bo zraniła cię dotkliwie w samo serce,
dlatego wysłała tylko tego maila. Kazała mi przyrzec, że nigdy ci nie powiem o
jej chorobie. Nie chce twojej litości, lecz szczerego przebaczenia, na które
nie jesteś gotowa - głos Lexa brzmi już bardziej opanowanie i przede wszystkim:
nie drży. Jednak tylko część mnie go słucha. - Nigdy nie złamałem danego słowa,
ale widzę jak zadręcza ją ta sprawa, jak chciałaby byś dobrze ją wspominała. I
może mnie teraz znienawidzić, bo na pewno się wkurzy, ale nie dbam o to. Mam
czyste sumienie, reszta należy już wyłącznie do ciebie.
Odwracam
głowę w stronę Raydera. Doszedł już do siebie, ponieważ znów wygląda tak jak na
początku: jest opanowany, ale przygnębiony. Jego słowa sprawiają, że moje łzy
zatrzymują się gdzieś w środku i jedynie dwie staczają się po policzkach. Lex
ponownie wyciąga coś z kieszeni, tym razem wygląda na wizytówkę. Kładzie to
przede mną.
-
Gdybyś zmieniła zdanie, będziesz wiedziała gdzie szukać.
Po
tych słowach mężczyzna podnosi się, zostawia na barze kilka dolarów za moją
herbatę i poprawiając koszulę odchodzi. Mam ochotę głośno krzyczeć, tak by
popękało szkło, by Lex usłyszał moją rozpacz, by świat choć na chwilę się
zatrzymał. Zamiast tego zdążam jedynie zapytać, zbierając w sobie ostatki sił:
-
I… ile jej zostało?
Słyszę
za sobą jak Lex Rayder się zatrzymuje. W tle słychać tylko romantycznie
śpiewającego Sinatrę, poza tym restauracja emanuje ciszą i spokojem.
-
Góra dwa miesiące.
Potem
słyszę już tylko pośpieszne kroki i odgłos szklanych drzwi. Obracam w palcach
biały kartonik i staram się uspokoić przyśpieszający oddech. Litery układające
się w słowa głoszące:
Lex Rayder
3752 Bradenton
Avenue
Miami, Florida
90406-1760
76-69-88-000
Odruchowo
odwracam na drugą stronę, gdzie widnieje ręcznie napisane:
Oriane
67-35-59-888
W
tym samym momencie nie potrafię dłużej się kontrolować i powstrzymywać. Coś we mnie
pęka i pozwalam łzą wypełnić moje oczy. Ale to nie jest zwykły szloch, czuję
jakby moje serce pękało na pół. Ból jaki je wypełnia, jest tak przeszywający,
że zanoszę się, ledwie mogąc złapać powietrze. Ryczę, a słone potoki zalewają
moje blade policzki. Rozkładam bezbronnie ręce na blat i ukrywam w nich twarz,
cała jednocześnie drżąc. Nie dbam w tej chwili o nic, chcę płakać, chcę doznać
oczyszczenie, które ukoi powracający ból, bo jeśli tego nie zrobię, czuję, że
się załamię. Rozpadnę na kawałki.
***
Wiadomość,
którą dziś otrzymałam, jest jak najcięższy cios, wymierzony w najsłabszy punkt.
Nie jestem na niego kompletnie gotowa. Zaskoczenie mnie obezwładnia. W tym
momencie nie potrafię go oddać, obronić się czy podjąć walki. Czuję się
niezdolna do jakiegokolwiek działania w tej sferze. Skumulowana złość, uraza,
zranienie, ale i przytłaczające wyrzuty sumienia oraz rzeczywistość tworzą w
mojej głowie mętlik. Co powinnam zrobić? Którą drogą iść? Jak pogodzić się
rozżaleniem małej dziewczynki, którą porzuca się niczym znudzoną zabawkę? W
końcu jak wybaczyć coś tak bolesnego, jak wyciągnąć urażającą drzazgę z serca?
Zbyt wiele kłębiących się zapytań, zbyt mało siły.
Z
letargu w jaki wpadam, tuląc się do siebie pod kocem na salonowej sofie, wyrywa
mnie niespodziewany dzwonek. Nie oczekuję nikogo, lecz szybko upominam się, że
to przecież dom Jareda, ktoś może szukać właśnie jego. Jednak nie mam najmniejszej ochoty pokazywać się w
tym stanie. Moja twarz jest zaczerwieniona, a oczy spuchnięte i czerwone jak u
królika. Muszę wyglądać żałośnie z napływającymi mimowolnie do oczu łzami. Jak
dziecko porzucone w markecie. Dzwonek jednak nie odpuszcza i odzywa się po raz
kolejny, a po sekundzie znowu. To działa na mnie ponaglająco, podnoszę się i
wyglądam przez okno, szukając odpowiedzi, kto jest tak zniecierpliwiony.
Annabelle
Wallis.
Na
jej widok doznaję lekkiego szoku, bo jest chyba ostatnią osobą jakiej się teraz
spodziewam. Kolejny brzdęk dzwonka. To sprawia, że jak na komendę ocieram mokre
policzki i idę nacisnąć guzik, by blondynka weszła na podwórko, jednocześnie
nie mając bladego pojęcia, co mnie czeka. Stojąc przy drzwiach wejściowych i
czekając, uświadamiam sobie, że dopiero teraz zaczynam się bać tej
konfrontacji. Część mnie usilnie domagała się rozmowy z Annabelle, chciała
walczyć i pokazać jej z kim ma do czynienia, jednak ta druga, słabsza, obawiała
się zjedzenia przez rywalkę i prawdy, która mogła ją ostatecznie przerosnąć.
Teraz nadszedł czas na próbę, od której nie ma odwrotu.
Dzwonek
do drzwi.
Wzdrygam
się. Trzy, dwa, jeden. Oddychaj. Powtarzam sobie i otwieram drzwi.
-
Cześć - rzucam szybko i odruchowo.
I
po raz kolejny doznaję szoku. Naburmuszony wyraz twarzy Annabelle na mój widok
w ułamku sekundy odpuszcza i zastępuje go krzywy uśmiech rozczarowania.
Widocznie spodziewała się zastać Jareda. Otwiera lekko usta, gotowa coś
powiedzieć, jednak słowa się z nich nie wydobywają. Zaciska je więc szybko w
wąską linię i dopiero teraz dostrzegam, że jest roztrzęsiona. Nagle też
przygląda mi się baczniej, a w podkrążonych oczach zaczyna błąkać się coś z
desperacji. Wygląda nie najlepiej.
-
Cześć. Jest Jared? Muszę z nim zamienić słowo. To pilne.
Słowa
są wypowiedziane z automatu, szybko, tak, jakby Annabelle bała się zostać
sekundę dłużej. Przerzucam wzrok niżej, na jej zaokrąglony brzuch, zakryty
dopasowaną koszulką. W prawej dłoni trzyma białą kopertę, którą nerwowo ściska
przed sobą.
- Wyjechał. Jest w Australii. Wróci w środę.
Możesz zadzwonić do niego.
Jakiś
wewnętrzny strach paraliżuje mnie. Cedzę zdania, jedno po drugim, jak maszyna.
Przez
moment blondynka analizuje moje słowa i sytuację, zastanawiając się co zrobić.
Nerwowo mruga powiekami i zaciska palce na kopercie, która jest coraz bardziej
pognieciona. Mierzymy się spojrzeniem, ja z moimi zaczerwienionymi oczami i
Annabelle z podkrążonymi, i zastanawiam się, co takiego musiało wydarzyć się u
niej, że jest w takim stanie. Nagle też pod wpływem tej sytuacji, coś we mnie
solidaryzuje się z nią w bólu. Nie wiem, czy tak właśnie to działa, że jest ci
lepiej, gdy wiesz, że nie tylko ty masz źle? Impuls sprawia, że się odzywam:
-
Wejdziesz? Skoro już tu jesteś, myślę, że powinnyśmy szczerze pogadać, bo jest
o czym.
W
następnej chwili wyraz jej twarzy znów się zmienia. Tak jakbym ją
spoliczkowała.
-
A wiesz co ja myślę? Że nie powinnaś wciskać nosa w nie swoje sprawy! To, co
jest między mną a Leto, zostanie między nami. On nie potrzebuje adwokata.
-
Mylisz się. Ta sprawa również dotyczy mnie. Jest częścią naszego życia.
Annabelle, ja chcę tylko spokojnie porozmawiać.
-
Doprawdy?!
Annabelle
jest już rozłoszczona, przestępuje z nogi na nogę. Jej niebieskie oczy, które
jeszcze chwilę temu wydawały mi się smutne, teraz są pełne złości, być może
nawet nienawiści do mnie. Łapie się lewą ręka za brzuch, a przez jej twarz
przemyka grymas bólu, który nie uchodzi mojej uwadze. Oddycha ciężko. Chcę coś
powiedzieć, zapytać czy aby na pewno jest okej, lecz mnie uprzedza:
-
W takim razie skoro jesteś tak uczynna, przekaż mu to! - Wallis wpycha mi do
rąk białą kopertę. - I pogratuluj ojcostwa, tak strasznie tego pragnął,
prawda?! Ale niestety nigdy nie zobaczy tego dziecka!
Po
tych słowach Annabelle odwraca się na pięcie i odchodzi. Jest tak wzburzona i
rozżalona, że obawiam się o nią. Szczególnie, że jest w zaawansowanej ciąży.
Odrzucam białą kopertę na szafkę z butami, ale spada. Nie mam czasu jej
podnieść, chwytam tylko swoją torebkę i wybiegam za Wallis.
-
Annabelle! O czym ty mówisz? - krzyczę, gdy dobiegam do furtki.
Kobieta
mi nie odpowiada i otwiera swoje auto.
-
Co chcesz zrobić? - ponawiam pytanie, stając obok niej w otwartych drzwiach.
Nadal mnie lekceważy i tylko patrzy ze wzburzeniem.
-
Chyba nie zamierzasz prowadzić w takim stanie?
Nagle
jak na zawołanie, obejmuje rękami swój brzuch i lekko przymyka powieki, mrugając
nimi.
-
Annabelle, dobrze się czujesz?
Głupio
pytam, bo widzę, że nie, ale nie potrafię tego zatrzymać. Coraz bardziej
zaczynam się o nią bać.
-
A co cię obchodzi to, jak się czuję?! Myślisz, że się nie domyślam, że
najlepiej życzyłbyś mi bym poroniła? Zostaw mnie w spokoju! - cedzi Annabelle,
nie puszczając brzucha.
-
Co ty wygadujesz? Oczywiście, że nie. Jak możesz tak myśleć?
-
Nie kłam, że akceptujesz fakty!
-
Nie zawsze mamy wpływ na przeszłość.
Wallis
nie odpowiada nic więcej i zajmuje miejsce za kierownicą. Nie mogę pozwolić jej
odjechać, bo jeśli coś się stanie, będę mieć ich oboje ma sumieniu. Szybko więc
obiegam samochód i zajmuję miejsce pasażera.
-
Co ty do cholery wyprawiasz?! Wyjdź stąd!
-
Nie pozwolę prowadzić ci w takim stanie, Annabelle. Uspokój się. Zadzwonić po
lekarza? - dorzucam, gdy kobieta zaciska mocno wargi i wpatruje się przed
siebie. Kolejny grymas bólu i zaczynam mieć coraz większy dylemat, czy nie
zlekceważyć jej i nie zadzwonić po kartkę, bo coś wyraźnie jest nie tak. Jednak
nim zdążam podjąć decyzję, Annabelle ponownie oddycha z ulgą i nic nie mówiąc,
rusza spod domu Jareda. Odruchowo zapinam pas. Wyjeżdżamy z Fredonii Drive
wciąż milcząc.
Przerywam
to, gdy wyjeżdżamy na drogę stanową.
-
Co chcesz zrobić? Pytam o dziecko.
Przyglądam
się Annabelle, która chyba za punkt honoru obrała sobie lekceważenie mnie.
Wciąż jest wkurzona, ale stara się panować nad sobą. Jej słowa krążą w mojej
głowie i nie dają spokoju, kontynuuję:
-
Dlaczego Jared ma nigdy go nie zobaczyć? Wiesz, że nie masz do tego prawa?
Jeśli będzie taka potrzeba, Jared pójdzie do sądu.
Chyba
udaje mi się ją sprowokować.
-
O co ci do cholery chodzi, co?! Wydaje ci się, że tak dobrze go znasz? To
powiedz mi, skąd ma bliznę na prawym kolanie?
-
Co to ma do…
-
Po prostu odpowiedz. - Annabelle rzuca mi krótkie, podłe spojrzenie i z
powrotem wraca do uważnego prowadzenia auta. Teraz to mnie zaskakuje. Z trudem
przypominam sobie jego blizny, które kiedykolwiek zauważyłam, ale o tej nie mam
pojęcia. Widocznie Annabelle jest lepsza. - Widzisz, zadaj sobie teraz pytanie;
jak dobrze go znasz - kontynuuje z wyższością. - To pamiątka po pierwszej nauce
jazdy na rowerze. Jechał jak narwany i wywrócił się. Upadł wtedy na gruz i
rozciął kolano do samej kości. Wyobrażasz sobie ten ból w psychice
pięcioletniego chłopca?
Kończy
mówić, a w jej głosie pobrzmiewa już
większy spokój.
-
To nie dowodzi tego, że go nie znam.
-
Tak? To powiedz, kiedy znajdzie czas na procesowanie się? Między tą płytą i
trasa koncertową czy dopiero kolejną, gdy dziecko skończy dwa latka?
Annabelle
gwałtownie skręca i włączamy się do ruchu na zatłoczonej autostradzie.
Osiemnasta, godzina powrotów z pracy.
-
O co ci chodzi? Wiesz, jaki jest Jared, zrobi wszystko byście mieli jak
najlepiej.
Chyba
trafiam w słaby punkt, bo Annabelle uderza w kierownicę i odwracając w moją
stronę głowę, wkurzona odzywa się:
-
Myślisz, że tylko o to mi chodzi?! Że pieprzone pieniądze są w stanie zastąpić
rodziców?! Miałaś szczęśliwe dzieciństwo?! - pyta ostro.
-
Tak…
-
Widzisz, ja też! Doskonale obie wiemy, jaka to wartość dla dziecka, coś czego
żadne pieniądze świata nie są w stanie zrekompensować, bo jak do cholery kupić
wzorce, wartości, które wynosi się z domu?! - Annabelle rozkręca się coraz
bardziej, a ja czuję jak samochód przyśpiesza. Wallis zmienia pewnie pasy, a ja
zaczynam się denerwować. - Jak nauczyć się normalności i życia w
społeczeństwie?! Dzieci, które się tego pozbawia, nie radzą sobie potem w
życiu! Spójrz na Jareda i Shannona, są jak wieczni chłopcy, jak pieprzony
Piotruś Pan!
-
Annabelle, zwolnij. Rozumiem o czym mówisz.
Jednak
moja prośba zostaje puszczona mimo uszu.
-
Nie chcę skazać na to mojego dziecka - dorzuca i kiwa głową. - A ty nie
zostawisz Jareda, nie pozwolisz mu stworzyć rodziny.
Jej
słowa uderzają mnie, a do głowy powracają myśli, że to właśnie ja zniszczę temu
maleństwu życie. Mimo że kocham Jareda, wiem, że nie da się budować szczęśliwej
rodziny z kimś, kogo się nie kocha (tak jak w przypadku Jareda i Annabelle -
przynajmniej tak myślę, że on już jej nie kocha), nie potrafię pozbyć się
myśli, że jestem przeszkodą, kimś trzecim. Nagle też przypominam sobie jej
słowa o bliźnie Jaya - byli ze sobą bardzo blisko i nie chodzi wyłącznie o
relacje łóżkowe. Mówisz takie rzeczy osobie, na której ci zależy. Moje
dzisiejsze wewnętrzne rozbicie potęguje się jeszcze bardziej i sprawia, że oczy
znów mi się szklą.
-
I co zrobisz? - zbieram się w sobie i z trudem zadaję pytanie.
Annabelle
wyprzedza i zmienia pas ruchu, znów przyśpieszamy.
-
Oddam je do adopcji. Tyko w ten sposób dostanie kochającą go rodzinę.
-
CO TAKIEGO?! Nie wierzę… Żartujesz?!
-
Masz zamiar mnie pouczać?! - krzyczy, odwracając co chwilę głowę w moją stronę.
- Nic ci do tego, co zrobię! Jaredowi tak samo!
-
Nie masz prawa o tym sama decydować!
Choć
chcę się uspokoić, nie potrafię. Udziela mi się złość kobiety i też krzyczę.
-
A on ma?! Guzik go obchodzimy, bo ma ciebie i to się liczy przede wszystkim!
Teraz jesteś zadowolona, prawda?! - Annabelle wybucha płaczem, a jej twarz
wykrzywia się w grymasie bólu. Łapie się jedną ręką za brzuch.
-
Co ty wygadujesz… - chcę już odpowiedzieć, ale skórcz, który ją dopada,
sprawia, że przerywam. Nagle też dostrzegam, że z wjazdu na autostradę wyjeżdża
rozpędzony samochód, mimo tego, że to my mamy pierwszeństwo! Wszystko, co
dzieje się dalej, następuje w jednej sekundzie.
-
Annabelle!
Tylko
to zdążam wykrzyczeć. Mój paniczny pisk odbija się w uszach. Wallis nie patrzy
teraz na drogę, krzywiąc się z bólu. Jedziemy za szybko, by zdążyć zahamować.
Czerwony samochód pojawia się w mgnieniu oka przed nami, a dzieli nas kilka
metrów do zderzenia z nim. Odruchowo chwytam za kierownicę i skręcam w bok, by
go jakoś w ostatniej chwili go wyminąć. Nie udaje się, uderzamy bokiem w
czerwonego Nissana. Obie z Annabelle przeraźliwie krzyczymy. Uderzają w nas
poduszki bezpieczeństwa. Auto gwałtownie skręca z piskiem opon i odbijając się,
wjeżdża na równorzędny pas. Całe zdarzenie jest tak szybkie, że auta na
autostradzie nie zdążają wyhamować i ktoś uderza nas po raz drugi, z całą siłą
z naprzeciwka. Zderzenie jest tak silne, że spycha wóz na pobocze, gdzie
popchnięte jeszcze przez inny samochód, wpada w rów, wywracając się na przednią
maskę. Tracę przytomność zaraz po zderzeniu z ziemią. Ostatnie, co rejestruje
moja pamięć to krew.
***
-
Kim jestem?
-
Hm, zastanówmy się. Jeśli dobrze
pamiętam, pana zdjęcia często pojawiają się w internecie, a to za sprawą
zespołu, w którym jest pan perkusistą. Bardzo dobrym z resztą. Poza tym jest
pan niepoprawnym komikiem, dobrym sportowcem - amatorem, ba, nawet
długodystansowcem. Cieszy się pan popularnością kobiet i jest uważany za dość
przystojnego. Mam rację?
-
Owszem - odpowiadam, uśmiechając się. - Pominąłbym jedynie określenie „uważany
za”.
Katia
się roześmiała. Robi to naprawdę uroczo. Śmiała się całym ciałem, co było u
kobiet z wiekiem coraz rzadsze. Całuję ją, przykrywając swoim ciałem. Znów
jesteśmy w moim łóżku, co powoli zaczyna być cholernie przyjemnym zajęciem i
uzależniającym. Przejeżdża dłonią po moich coraz dłuższych włosach i zawadiacko
się uśmiecha. Przez moment patrzy tajemniczo i gdy znów chce mnie pocałować,
odzywa się telefon. Lekceważę go i zbliżam twarz do jej ciała, ale kobieta
kładzie mi dłoń na klatce i nakazuje:
-
Odbierz.
Lubię
kobiety, które rozumieją w jaki sposób żyję, jednak w tej chwili mam ochotę na
coś innego. Jednak stanowczość Katii sprawia, że robię, co mówi i sięgam po
telefon.
-
Halo?
-
Dobry wieczór. Przepraszam, że niepokoję, ale dzwonię ze szpitala miejskiego na
prośbę pacjentki. Pańska siostra Veronica i jej przyjaciółka Annabelle
miały wypadek samochodowy.
-
Słucham?! - Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. Siostra? Wypadek? Veronica i
Annabelle? Chryste! - O mój Boże! Co z nimi?!
-
Udzielę panu wszystkich informacji na miejscu. Mogę zapewnić jedynie, że są w
dobrych rękach. Proszę też powiadomić rodzinę przyjaciółki siostry, z nią jest
gorzej.
-
Dobrze! Już jadę! - Koniec połączenia. Przyglądam się swojej ręce, w której
trzymam telefon, drży. Chryste! Katia jest zdezorientowana.
Wyskakuję
jak poparzony z łóżka i zakładam ubranie.
-
Shannon, co się stało?! - pyta nerwowo Katia i też zaczyna się ubierać.
Spoglądam
na zegarek, jest prawie dwudziesta. Na mieście nie będzie już korków.
-
Veronica miała wypadek samochodowy - rzucam pośpiesznie, jakby te słowa paliły.
-
CO?!
-
Jechała z Annabelle! Obie są w szpitalu. Jezu!
Prostuję
się i zgarniam z szafki dokumenty, szukam kluczyków do auta. Pośpiech wcale nie
ułatwia.
-
Jakim cudem? I co z nimi?!
Katia
wygląda na jeszcze bardziej przerażoną niż ja.
-
Nie wiem, powiedzą wszystko na miejscu. Mam! - krzyczę zwycięsko, gdy je
odnajduję na dywanie przy komodzie. Musiały wypaść ze spodni.
-
Daj, ja poprowadzę - rzuca do mnie Katia, gdy schodzimy do garażu.
-
Jesteś pewna?
-
Oczywiście. Jazda mnie relaksuję.
Przekonuje
mnie, więc nie ciągniemy tematu dalej, oddaje jej kluczyki, sam siadam na
miejscu pasażera. Nagle też przypominam sobie o słowach pielęgniarki i jedyne,
co przychodzi mi do głowy, to zawiadomić Chloe. To ona trzyma się najbliżej z
Annabelle, jest jej prawdziwą przyjaciółką. Ja wiem tylko tyle, że jej rodzina
mieszka w Londynie i Portugalii. Nie tracąc więc czasu, dzwonię do niej, gdy
Katia włącza się do ruchu ulicznego. Gdy czekam na sygnał połączenia, nagle też
pojawia się jeszcze jedna myśl.
Jared.
Ale
zanim zadzwonię do największego panikarza na świecie, muszę się dowiedzieć na
czym stoimy. Tak, spokojne działanie. Następnie słyszę jak zawsze wesoły głos
Chloe.
-
Halo?
***
Yello!
Ten rozdział pojawia się jeszcze w styczniu, a
to oznacza postęp w stosunku do grudnia. Nie chcę byście długo czekali, ale
niektórych rzeczy nie da się przyśpieszyć. Jeśli wszystko pójdzie bez problemu,
to 10 lutego zakończę sesję zimową i dostaniecie kolejny rozdział. Jak zwykle
mam nadzieję, że moja praca się wam spodobała i zaskoczyła. Cóż pojawiło się
kilka zwrotów akcji, które już na dniach się w tym opowiadaniu rozwiną w
ciekawy sposób. Kilka kolejnych dopiero się ujawni. Wszystko zostawiam waszym domysłom.
Nie dajcie się zwieść pozorom, pamiętajcie, że nic nie jest takim, jakim się
wydaje być. Ciekawe czy domyślacie się, o czym mówię, a co zostało nakreślone w
tym rozdziale? Poza tym mam ostatnio straszną fazę na piosenkę w tytule i
serdecznie wam ją polecam (powalająca Florence!).
P.s.
Uzupełniłam i zmodyfikowałam troszkę zakładkę „bohaterowie”, która się
poszerzyła. Historia z Oriane została poruszona w rozdziale 18 i troszkę w 17,
jeśli ktoś nie pamięta, polecam zajrzeć. Zdjęcie, które zrobił Veronice Jared
było inspirowane fotografią Marlin Monroe, dokładnie tą.
PROVEHITO IN ALTUM!
Jeden z najlepszych gifów z Artifact'u! |
*„Czy jesteś wystarczająco silny, by wytrwać, chroniąc serce twoje i moje?” - Florence + The Machine, Heavy In Your Arms.
** Chamah, szczyt górski w Malezji, niedaleko stolicy - Kuala Lumpur.
Cześc, o matko jak ty świetnie piszesz gratuluje talentu, pierwsze dwa akapity to mistrzostwo świata, mam tylko nadzieje że nie uśmiercisz Anabelle, a dziecko sie urodzi i będzie musiała wychowywać je Varonica i Jared, chyba już wolałabym abys uśmierciła Verę. Pozdrowiam Lana(:
OdpowiedzUsuńDziękuję za komplementy :) Cóż koncept końcowy na to opowiadanie przyszedł mi do głowy dopiero jakiś czas temu, wcześniej był kompletnie inny i mam nadzieję, że mile was zaskoczy, choć nie będzie taki łatwy do przewidzenia. Co do Annabelle i Very - wszystko wyjaśni się w następnych!
UsuńCzekam z niecierpliwością
UsuńHej :)
OdpowiedzUsuńChciałam tylko poinformować, że nominowałam Cię
do Liebster Blog Awards :)
info jest tutaj: http://weirdos-daydream.blogspot.com/2014/01/liebster-blog-awards.html
Jestem i przepraszam, że dopiero teraz.
OdpowiedzUsuńRozbawiła mnie ta scena na początku, to robienie zdjęć, ten opis dzięki, któremu mogłam sobie to dokładnie wyobrazić *___* Ta scena ich namiętności, bo nie wiem jak inaczej to określić, była tak idealna, że normalnie wrrrr.
Wizyta Katii u Shannona, czekałam na to od momentu, gdy się poznali.
Ten ziomek i historia z Oriane, odnoszę wrażenie, że to się źle skończy dla Niko.
Annabelle, ona mnie kiedyś wykończy. Jestem strasznie ciekawa co z nimi. Czuję, że nikt nie umrze, bo to nie czas jeszcze, chyba że Belka, a Jared z Veroniką zajmom się dzieckiem? Nie będę gdybać, tylko poczekam co wymyślisz.
Pozdrawiam i życzę weny :)
Właśnie cały czas się zastanawiam co ty poczniesz z dzieckiem i Annabellą. Rozważałam, że może ją uśmiercisz. Tylko byłoby to zbyt banalne więc mam nadzieje, że tego nie zrobisz. Taa jeszcze Veronica wychowująca dziecko z Jaredem. Kiepska wizja. Drugą opcją jaka zaraz przyszła mi do głowy i myślę że to już bardziej prawdopodobne to, że uśmiercisz dzieciaka. Można powiedzieć, że pozbędziesz się problemu xD Nie dobra, nie powinnam tak mówić. Idąc dalej, może być to powód załamki Jay'a. Wtedy byłoby pewnie lekkie zaskoczenie wśród czytelników, bez happy endu. Ale zrobiłaby się z tego telenowela. Motywu z Oriane za bardzo nie ogarnęłam i nie mogłam tego znaleźć w tych rozdziałach (tylko je z lekka przejrzałam),więc będę musiała jeszcze raz je przeczytać. Ogólnie rozdział bardzo mi się podoba, jest zaskakujący i oby tak dalej. Szczególnie podobała mi się scena tuż przed wyjazdem Jareda :D Mam nadzieje, że szybko wróci. ;X Świetna jest ta piosenka flo, też ostatnio miałam na nią fazę xD Wgl sorki że tak długo zwlekałam, ale przynajmniej teraz nie będę musiała długo czekać bo 10 tuż, tuż.Mam jedno pytanko, masz ustalone z góry że piszesz ileś tam rozdziałów czy piszesz tak luźno? Mam nadzieje, że jeszcze trochę to pociągniesz bo mega się wciągnęłam. W każdym razie życzę Ci dużo Weny, pozdrawiam Zośka :D
OdpowiedzUsuńPo części dobrze myślisz, ale wyjdzie na jaw jeszcze kilka ciekawych faktów i nie obędzie się bez emocji. Co do pytania to miałam po prostu pomysł by napisać 100 rozdziałów. Czemu? Bo tak, bo to fajna liczba, bo to byłoby coś! Ale serio, jeśli chodzi o pisanie to piszę luźno, mam tylko ogólny zarys, ale poboczne wątki wplatam luźno. Tak np. było z Oriane, bo przeanalizowaniu doszłam do wniosku, że to fajnie się rozwinie. Na razie możesz być spokojna, nie znudziłam się jeszcze :) Bardzo się cieszę, że się podoba!
UsuńJak 100 to świetnie, obawiałam się że napiszesz jeszcze ze 2 i na 50 zakończysz. Cieszę się że jeszcze drugie tyle przede mną. Pewnie cię to rozbawi, ale z utęsknieniem czekam na jutrzejszy dzień xD Mam nadzieje, że nic się nie przeciągnie i jutro go dodasz :D Zośka
UsuńChodziło mi bardziej o to, ze do 10 lutego mam urwanie głowy i rozdział pojawi się na dniach. Obecnie nie napisałam jeszcze nic, bo najzwyzajniej nie miałam czasu. Ale teraz już mogę spokojnie się temu poświęcić.
UsuńA kiedy spodziewasz się coś dodać ?
OdpowiedzUsuńDobre pytanie, ja już nie mogę się doczekać :D uzależniłam się :3 Zośka
UsuńNa raziem mam mniej więcej połowę. Nie chcę pominąć żadnego wątku, więc muszę sie na tym skupić. Do dwóch tygoni najdalej powinno się tu coś pojawić (bo muszę jeszcze wysłać rozdział becie).
Usuń:)
OdpowiedzUsuńHej.
OdpowiedzUsuńPostanowiłam napisać komentarz tutaj, bo nie byłam pewna, czy we wceśniejszych wpisach byś go dostrzegła. Bardzo mi na tym zależy, abyś przeczytała, co mam ci do powiedzenia :)
Po pierwsze: Niesamowicie wciągająca historia. Szczerze mówiąc to pierwszy fanfick jaki czytam o TSTM i.. nie załuję. Weszłam z nudów i utknęłam.
Po drugie: Mam jutro egzamin i przez ciebie nie mogę zabrać się za naukę. To już chyba chore ;p
Na początku nie byłam przekonana co do postaci Veroniki, ale z czasem się wyrobiła. Pięknie pokazałaś tą historię ich uczucia i zmiany wewnętrzne. Jeśli powiem ci, że od wczoraj przeczytałam prawie 30 rozdziałów, to chyba będzie najlepszy dowód na to, że masz potencjał. Piszesz lekko, pokazujesz sytuację z dwóch stron i ŚWIETNIE projektujesz charaktery, które się od siebie różnią i mają własną osobowość. Dodatkowo piszesz tak, jakbyś umiała wcielić się w ich postacie sama. Jakbyś ich znała, albo przeżywała to nimi (ale ckliwe xd).
Jestem pod ogromnym wrażeniem, bo zwykle jak czytam blogi, to jest opowiadanie napalonych fanek,albo sterta rzeczy, których raczej czytanie nie wzbudza emocji. Twoje opowiadanie czytało mi się jak na razie, jak dobrą, lekką książkę. Wzbudza emocje od szczęścia, frustracji, ciekawości, po smutek. Czytając moment spotkania Veroniki z jej tatą miałam łzy w oczach. Nie raz kończyłam rozdział z myślą "genialne". Nie chodzi mi o styl, ale raczej o to co tam pokazujesz. Jest to przemyślane, wszystko rozwijasz powoli, nie wrzucasz na pierwszy plan. Pokazujesz ich myśli i zwątpienia, refleksje nad którymi i w naszym życiu warto się zastanowić.
Kończę ten monolog. Aha... proszę zwracaj większą uwagę na błędy ortograficzne. To ważne. Lekko się czyta, ale niestety one kują w oczy.
Życzę wytrwałości i pozdrawiam.
niemamnietu
Bardzo doceniam takie komentarze, szczere i prosto z serca, czytając je mam pewność, że rzeczywiście udaje mi się kogoś poruszyć, sprawić, że się zaangażuje psychicznie w tekst, pomyśli i przede wszystkim może też coś zrozumie. Dziękuję za tak dobrą opinię. Przez jakiś czas wątpiłam w siebie pod względem przekazywania emocji, wydawało mi się to... nie wiem, tak sztuczne? Z pewnością miałam obawy, jednak Wy, czytelnicy przekonaliście mnie, że chyba jednak idę do przodu, bo to co piszę porusza coraz więcej osób (porusza w jakikolwiek najmniejszy sposób). Dziękuję, jeszcze raz.
UsuńWiem co przeżywasz, bo sama przechodziłam przez podobne zauroczenie zaczynając przygodę z fan fiction i czytając to pierwsze. To strasznie uzależnające. Niezmiernie miło mi, że moje mogło być tym pierwszym, szczególnie teraz, gdy w sieci krąży ich cała masa (szczególnie na przełomnie ostatnich dwóch lat pojawiło się ich wiele).
Tworzenie postaci, charakterów, to na co zwróciłaś uwagę jest chyba moją mocną stroną. Uwielbiam to robić, bo to daje mi niesamowicie dużo frajdy. A rożnorodność to podstawa. Mam nadzieję, że nie stracę tej lekkości do ich tworzenia.
Błedy, biorę je na klatę! To moja słabość, ale pracuje nad tym. Jednak ogrom tekstu jaki powstał jest ciężki do zedytowania, dlatego zajmuje sporo czasu. od paru miesięcy pracuję z betą nad edycją pierwszych 10 rozdziałów i wkrótce powinnyśmy skończyć. Na razie poprawa widoczna jest w 10 ostatnich, które zostały poprawione. I teraz gdy sie podjęłam, porawię już wszystkie, bo kiedyś skończę tę historię i chcę by dobrze się ją czytało.
Dziękuję jeszcze raz za każde słowo i tzrymam kciuki za egzamin, jeśli nie pójdzie Ci, będę mieć wyrzuty :<
40 dni minęło ;(
OdpowiedzUsuńCzterdzieści dni minęło, jak jeden rok,
już bliżej jest niż dalej, o tym wiesz.
Czterdzieści dni minęło odeszło w bok,
i nigdy już nie wróci, rób co chcesz.
A świat w krąg traci uroki swe i prosi o rozdziały twe :3
Ps. Nie lubię komentować, ale czytam i bardzo mi się podoba :D Umieram z tęsknoty do twoich postaci, dodaj coś w końcu :(
//Chloe
Ty to już chyba nie dodasz więcej rozdziałów. ;( Tyle czasu czekania! (Rozpaczam) zośka
OdpowiedzUsuńPrzecież dodałam 49?
UsuńPrawie tydzień temu dodałaś.. a ja ciągle wchodzę na zakładkę rozdziały i czekam, czekam. (mam zapisany twój blog na tej zakładce) Z jakiegoś powodu go tam nie ma aż o dziś, jest tylko 48 i wydawało mi się, że nie dodałaś. Jeszcze ten dziwny komentarz z przed paru dni mnie w tym utwierdził. Sorki mój błąd, :D nawet nie wiem czemu, ale mega się cieszę z kolejnego rozdziału! Powiem to po raz setny, uwielbiam twoje opowiadanie ;) Błagam pisz więcej ♥ Zośka
OdpowiedzUsuń