czwartek, 27 lutego 2014

49. We all have someone that digs at us. *

edit: Grey
***

Od dziecka przerażała mnie nieskazitelna biel i sterylność, tak charakterystyczne dla szpitali. Białe fartuchy, zapach środków do czyszczenia, szkło i metal. Nie wiem, co było gorsze: poczucie wyobcowania, czy oddech śmierci na plecach? Każda wizyta w tym miejscu przywoływała lęk, zdenerwowanie i dziwne uczucie ludzkiej bezsilności. Siedząc w szpitalnej poczekalni byłeś zdany wyłącznie na ludzi w białych fartuchach i Starca, siedzącego wysoko ponad głowami. Los najbliższych ci osób był bowiem w ich rękach. W takich momentach uświadamiasz sobie jak bardzo kruche jest życie. Przecież na co dzień o tym nie myślisz, potrzebujesz impulsu. Wystarczy jedna chwila, wypadek samochodowy, strzelanina, uderzenie pioruna, pech, katastrofa lotnicza, byś zaczął zdawać sobie sprawę, jak wielu rzeczy nie zdążyłeś powiedzieć bliskiej ci osobie. Do tego dochodzi strach, czy jeszcze w ogóle zdążysz?
Siedząc na szpitalnym krześle i wpatrując się w białą ścianę przed sobą czuję, jak Katia ściska moją dłoń, nie pozwalając mi wstać i zacząć nerwowo chodzić. Sama denerwuje się być może jeszcze bardziej, ale stara się tego nie okazywać. Obok mnie, na drugim krześle siedzi blada jak ściana Chloe. Wiadomość o wypadku Annabelle wstrząsnęła nią bardziej niż myślałem. W wielkich, ciemnych oczach skrywają się łzy.
- Jak długo mamy jeszcze czekać?
Przerywam panującą między nami ciszę, lecz nie dostaję odpowiedzi. Zniecierpliwienie powoli bierze nade mną górę. Katia ściska mocniej moją rękę, zamykając ją w objęciach swoich dłoni. Siedzimy tak już prawię godzinę, czekając, aż skończy się operacja. Z tego, co pobieżnie powiedział nam lekarz dyżurujący, obie są w ciężkim stanie, lecz na szczęście nie krytycznym. Veronica siedziała po stronie uderzenia, które nie było aż tak mocne i miała zapięte pasy. Na razie wiadomo tyle, że ma złamane żebro, które przebiło płuco i spowodowało krwawienie wewnętrzne, z którym właśnie walczą. Dla Annabelle wypadek był dotkliwszy, po pierwsze ze względu na zaawansowaną ciąże, po drugie nie miała pasów i ucierpiała. Lekarz powiedział, że karetka przyjechała najszybciej jak mogła, natychmiast po wezwaniu i wciąż walczą o dziecko. To było ponad godzinę temu.
- Myślę, że powinieneś zadzwonić do Jareda.
Głos Katii brzmi, jak wyprany z emocji, choć walczy, by się nie rozpłakać. Spoglądając w jej oczy wiem, że kiedyś będę musiał to zrobić. Ma rację, nie ma co zwlekać. Jej dłoń zaczyna gładzić mój policzek. Na chwilę przymykam oczy, po czym biorę głęboki oddech i idę zadzwonić.
Przemierzam biały korytarz, przyglądając się szarym kafelkom na podłodze. Po czterech długich sygnałach w końcu słyszę głos brata:
- Hej. Co tam, Shannon?
Przez sekundę jeszcze się waham, po czym próbuję neutralnie zacząć:
- Jak tam wywiady w Australii? Spodobał się im materiał promocyjny?
Jasne! Dziennikarze byli zachwyceni, że mogli posłuchać zapowiedzi naszej płyty. Nie wiedzieli zbytnio, jak ją ugryźć. Wiesz, brak odpowiedniej łatki trochę ich zaniepokoił, ale tak pozytywnie… Coś się stało? Brzmisz inaczej.
Jared, mistrz dedukcji, przed którym nic się nie ukryje.
- Słuchaj, świetnie, że to załatwiłeś. Wracasz już?
- Nie podoba mi się ten ton, coś kręcisz… W sumie chcieliśmy z Emmą jeszcze…
- Możesz wsiąść w najbliższy samolot i przylecieć tu?! Po prostu to zrób, okej? - Mój głos zaczął drżeć, co z pewnością nie uspokoiło Jareda. W sumie jeszcze niczego dokładnie nie wiedziałem, więc nie chciałem go niepotrzebnie straszyć.
- Shannon, co się do cholery dzieje? Nie panikujesz bez powodu.
I co ja mam mu powiedzieć?
- Veronica i Annabelle miały… mały wypadek, ale nie denerwuj się.
- Słucham?! Że co?! Ale…
- Przyleć tu jak najszybciej.
Po tych słowach szybko się rozłączam, bo znam Jareda na tyle, by wiedzieć, że zacząłby wypytywać. I długo nie muszę czekać, bo natychmiast oddzwania, jednak ignoruję połączenie i wyciszam komórkę. Miałem być delikatny, ale jak zwykle nie wyszło. Ale przynajmniej mam pewność, że za kilkanaście godzin zobaczę go z powrotem.
Wracając na swoje miejsce zauważam w pomieszczeniu za szybą dwójkę ludzi również przywiezionych z wypadku i policjantów. Kobieta siedząca na kozetce ma na czole jedynie opatrunek i opowiada coś notującemu funkcjonariuszowi prawa, gestykulując przy tym. Mężczyzną zajmuje się jeszcze lekarz i pielęgniarka, jednak siedzi on prosto, więc domyślam się, że i nie odniósł większych obrażeń.  Gdy mój wzrok spotyka się z jednym z policjantów, speszony odchodzę. Jeszcze weźmie mnie za ciekawskiego.  Nie mam bladego pojęcia jak doszło do tego cholernego wypadku, ale w tej chwili mam ważniejsze zmartwienie. Siadam z powrotem na swoje krzesło. Momentalnie Chloe przytula się do mnie i obejmując mocno, zaczyna płakać.
- Ej, mała… - Próbuję brzmieć optymistycznie, ale to za trudne.
Odwzajemniam uścisk przyjaciółki, która wcale nie jest „mała” i gładzę ją po plecach. Teraz wydaje się być krucha jak dziecko. Mam świadomość, jak bardzo jest związana z Annabelle, która w Los Angeles nie ma nikogo.
- Chloe, rozmawiałaś z jej rodziną? - pytam.
Kobieta puszcza mnie i poprawiając się na siedzeniu, wyciera mokre policzki.
- Zadzwoniłam do jej brata. Jest już w drodze, mieszka w Nowym Jorku... Shann, powiedz, że nic im nie będzie…
W tym samym momencie z drzwi z napisem „sala operacyjna” wychodzi lekarz i pielęgniarka, kierując się w naszą stronę. Prawie odruchowo wszyscy w trójkę podnosimy się na równe nogi. Mężczyzna w białym stroju, z kilkudniowym zarostem i podkrążonymi oczami, zatrzymuje się przed nami i przecierając twarz, zbiera się, by przekazać nam informacje.
- Co  z nimi, doktorze? - wtrąca Katia.
- Obie pacjentki są stabilne, opanowaliśmy krwawienie, nic nie zagraża ich zdrowiu. Niestety dziecko nie miało tyle szczęścia. Kawałek kokpitu, który w wyniku uderzenia pękł i przebił brzuch, zranił dziecko. Matkę w wyniku zderzenia wyrzuciło lekko do przodu, nadziała się na niego. Dziecko zaczęło się wykrwawiać… - Głos lekarza nagle się załamał i nie dokończył już. - Przykro nam, nie mogliśmy już nic zrobić. Dziecko zmarło.
Odwracając głowę w bok, zauważam, jak Chloe zasłania ręką usta, a wielkie łzy wypływają z jej oczu. Mimowolnie obejmuję ją ramieniem i przyciągam do siebie. Jestem w podobnym szoku. To, co mówi lekarz brzmi, jak straszny sen.
- Czy możemy… je  zobaczyć? - Chloe mówi przez łzy.
- Pacjentki zostaną przewiezione za chwilę na oddział. Stan nie jest krytyczny, więc nie będzie problemu, byście mogli je zobaczyć, ale wybudzą się dopiero za kilka godzin. Siostra poda państwu dokładne informacje. Przepraszam, ale muszę już iść.
- Dziękujemy.
Gdy lekarz znika na horyzoncie, przytulam do siebie Katię, która widzę, że odetchnęła z ulgą. Jednak ja nie potrafię. Nagle zaczynam myśleć o Jaredzie i dziecku, którego już nie ma. Zawsze był wrażliwy, a teraz nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak przyjmie tę wiadomość. Szczególnie, że to mogło być jego jedyne dziecko…

***

Dźwięk brzęczącej jarzeniówki jest narastający. W szpitalnej ciszy zakłóconej jedynie biciem zegara i klimatyzacją każdy brzęk przebija kolejny. Ten specyficzny odgłos rozchodzi się w głowie niczym ból. Przenika komórki, wyżłabiając się w korze mózgowej. Osłabione, odrętwiałe ciało reaguje na hałas ze zdwojoną siłą, potęgując go brakiem innych bodźców. Walczę z otępieniem i próbuję podnieść powieki. Gdy mi się to w końcu udaje, moje oczy zaskakująco dobrze reagują na ciepłe światło oświetlające pomieszczenie. Sala jest przytulna, pomalowana na beżowo. Próbuję odwrócić i przekręcić głowę, ale nie mogę. Mam na szyi kołnierz usztywniający, skutecznie blokujący mi ruch. Każdy głębszy oddech sprawia mi ból, nie mówiąc już o poruszeniu się. Mam wrażenie, że moja klatka i żebra są jak jeden wielki siniak. Kątem oka dostrzegam dwójkę ludzi w fotelach, w rogu sali. Choć nie słyszę ich oddechów, wiem, że przysnęli. Bez problemu ich rozpoznaję. Nagle też dociera do mnie cała sytuacja.
Ledwie pamiętam zderzenie. Przywołanie go przychodzi mi z trudem. Obraz rozpływa się jak obłoki na niebie. Przejście. Kolejna scena jest już w karetce, odzyskałam świadomość. Potem izba przyjęć, kontaktowałam, więc zaczęli mnie wypytywać. Poprosiłam, by pielęgniarka zadzwoniła do Shannona. Tylko on przyszedł mi wtedy do głowy. Lekarz, który mnie przyjął, zaczął mówić coś o krwawieniu, musieli je zatamować. Potem niewiele już pamiętam, podali mi leki i straciłam przytomność. W tej samej chwili uderza mnie jeszcze coś. Annabelle. Co z nią? Co z dzieckiem? Nie mam pojęcia, jakich urazów doznała i to powoduje, że tracę spokój. Dlaczego się z nią kłóciłam? To przeze mnie się zdekoncentrowała i nie widziała tego auta, choć przecież miałyśmy pierwszeństwo.  To teraz nie ważne. Liczy się fakt, że zawaliłam sprawę. W ogóle nie powinnam dać jej prowadzić. Była zdenerwowana, w dodatku dostała skurczy. A dlaczego ich dostała? Przeze mnie. Mogłam wziąć tę głupią kopertę i odpuścić sobie rozmowę, ale oczywiście nie…
Moje rozmyślania przerywa pojawienie się pielęgniarki. Napotykając mój wzrok, młoda kobieta uśmiecha się i podchodzi do mnie. Sprawdzając coś przy kroplówce, odzywa się:
- Obudziła się pani, powiadomię lekarza i zaraz tutaj zajrzy. Jak się pani czuje?
- Co z… - Mój głos więdnie w gardle, chrypię. Muszę się napić. -… Annabelle? Jechała ze mną autem. Co z nią?
Pielęgniarka odwraca się w moją stronę i przez moment widzę, jak się waha nad odpowiedzią. W tym samym czasie Shannon i Katia budzą się i podnoszą z foteli.
- Co z dzieckiem?! - ponaglam ją.
W końcu opuszczając lekko wzrok, odzywa się:
- Zmarło… Przykro mi. Zaraz przyjdzie do pani doktor Robertson.
Po tych słowach pielęgniarka odwraca się na piecie i pośpiesznie wychodzi, zamykając za sobą przeszklone drzwi. Jednocześnie przy łóżku pojawiają się przyjaciele. Katia ściska moją twarz i całuje, a Shannon łapie za bezwładną rękę. Dopiero wtedy czuję, że mam na palcach lewej ręki szynę, która unieruchamia złamane palce.
- W końcu się ocknęłaś, tak cholernie się o ciebie martwiliśmy.
Jego głos jest ciepły, a oczy pełne troski i wręcz wymownego cierpienia. Odwzajemniam uścisk jego dłoni, ale nie stać mnie teraz na uśmiech. Wiadomość, którą przekazała mi pielęgniarka, sprawia, że  tracę władzę w nogach i gdybym stała, właśnie osunęłabym się na posadzkę. Annabelle miała je za ponad miesiąc urodzić. To nie była fasolka, płód, lecz praktycznie normalne dziecko. Nie liczy się teraz nic, co powiedziała mi Wallis. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak wielki jest ból związany z utratą maleństwa, które przez kilka miesięcy nosi się pod piersią, słyszy bicie jego serca, czuje ruchy… Trzeba być potworem, by tego nie przeżyć, a Annabelle z pewnością nim nie była. Wiem, że kochała to dziecko.
Ta myśl sprawia, że zaczynam płakać. Tama zbudowana z emocji pęka, rozbita przez wyrzuty sumienia, które teraz nabierają wyraźnych kształtów. Łzy wymykają się spod zaciśniętych powiek i spływają po moich policzkach, wprost pod ortopedyczny kołnierz, a ciało, nie zważając na ból, drży jak w delirce.
- Kochanie… już dobrze. Wszystko będzie dobrze, uspokój się…
Ale ja wiem, że nic już nie będzie takie same.

***

Przez  najbliższe godziny nie potrafię dojść do siebie, choć uspokajam się i już nie płaczę. Boli mnie głowa i zbite żebra, więc dostaję silne leki i około drugiej w końcu zasypiam. Rano, gdy się budzę, według tego, co powiedział mój lekarz, zostaję poddana jeszcze kilku badaniom, przede wszystkim tomografii. Doktor Robertson podejrzewa wstrząśnięcie mózgu, co tłumaczyłoby ból głowy, więc dla pewności chce to sprawdzić.
Gdy zostaję odstawiona na wózku z powrotem do sali, a pielęgniarz pomaga mi położyć się do łóżka, w fotelu siedzi Shannon, który zmienił się z Katią. Przyjaciółka była ze mną od rana, ale miała coś do załatwienia. Gdy zostajemy z Shannonem sami, przyjaciel siada na łóżku, a ja chcę wrócić do tematu Annabelle, którego perkusista od wczoraj unika jak ognia.
- Rozmawiałaś z Jaredem? - zwraca się do mnie, nim zdążam cokolwiek powiedzieć. Dzięki temu, że Katia przywiozła mi rzeczy, dostałam telefon, który praktycznie co chwilę dzwonił.
- Nie miałam wyboru - żartuję sucho. - Przyprawiłeś go prawie o zawał. Kazałeś mu natychmiast przylecieć.
- A co zrobiłabyś na moim miejscu? Musiał wiedzieć.
- A ty jesteś mistrzem taktu - ripostuję. Oddycham głęboko i zbieram się w sobie. - Zabierz mnie do Annabelle. Chcę ją zobaczyć. Muszę.
Moje słowa najwidoczniej nie zaskakują go, bo nie przestaje wpatrywać się w swoje dłonie. Widzę, jak przez jego twarz przemyka cień zmartwienia.
- To nie jest najlepszy pomysł. Mówiłem ci, żebyś się nie przejmowała.
- Czy słyszysz, o co mnie prosisz?! Posłuchaj, byłam z nią w tym…
- Ale teraz obie jesteście tu. Potrzebujecie odpoczynku, by dojść do siebie. - Shannon odwraca wzrok i mówi z przejęciem w głosie. - Annabelle… jest w lekkiej… rozsypce. To, co się stało, jest tragedią, ale ma przy sobie brata, Chloe, a jej rodzice przylecą tu. Nie jest sama. Widzę, jak zadręczasz się  wypadkiem, ale w niczym nie zawiniłaś, więc powinnaś w końcu przestać o tym myśleć dla swojego dobra. Veronica, zrozum, proszę.
Shannon łapie mnie za rękę i posyła nikły uśmiech, podszyty strachem. Natychmiast też dopada mnie przeczucie, że coś jest nie tak. Znam Shannona i mało kiedy prosi mnie, bym odpuściła, uważała na siebie, czy była ostrożna. Próbuję odczytać tę niepewność w jego oczach, ale nie pozwala mi, bo odwraca głowę.
- Shannon, o co chodzi? Powiedz mi - odzywam się i trudem podciągam na poduszce, by lepiej go widzieć. - Jeśli mnie nie zaprowadzisz, sama tam pójdę - dorzucam, gdy on wciąż milczy. - Wiesz, że to zrobię.
W końcu, po prawie minucie spogląda na mnie i mówi:
- Dobrze.
Jego oczy tracą blask, a mężczyzna podnosi się na nogi i podprowadza do łóżka stojący w rogu pokoju wózek. Lekarz zalecił mi leżenie przez kilka dni, by złamane żebro nie wyrządziło już żadnej krzywdy. Jeśli chcę się już koniecznie ruszyć, muszę korzystać z wózka. Shannon podaje mi dłoń i ostrożnie pomaga mi się podnieść oraz usadowić na miejscu. Podniesienie się sprawia mi ból, ale zaciskam zęby i ignoruję spojrzenie Shannona. Gdy przyjaciel pcha wózek przez korytarz, nie odzywamy się do siebie. Mijając szpitalną przestrzeń docieramy do sali wręcz identycznej, co moja, z całą przeszkloną ścianą. Gdy Shannon zatrzymuje wózek przy szybie, widok, jaki mam przed sobą sprawia, że coś ściska mnie za serce.
Na szpitalnym łóżku kilka metrów przede mną leży Annabelle w stanie, w którym widzę ją po raz pierwszy w życiu. Piękną twarz kobiety zdobi kilka zadrapań i plaster na łuku brwiowym. Jednak nie to mnie tak uderza, lecz bladość, która sprawia, że Wallis praktycznie wtapia się w białą pościel. Jej blond włosy są związane, a ciało i głowa pozostają w bezruchu. Mimo że Chloe siedzi przy łóżku i trzyma ją za zabandażowaną rękę, nie ma żadnej reakcji. Druga, zagipsowana spoczywa na płaskim brzuchu, kurczowo zaciskając się na pościeli. I dopiero teraz dociera do mnie, że Annabelle wygląda przerażająco. Wpatrując się gdzieś w przestrzeń sufitu, z twarzą wykrzywioną w nieokreślonym grymasie, nie mam wątpliwości, że jest nieobecna. Mam wręcz wrażenie, że jest warzywem, a nie żywą blondynką, którą pamiętam. W tym samym momencie napotykam puste spojrzenie Chloe, która kiwa mi jedynie głową.
- Co jej jest? - zwracam się do Shannona, który stoi za mną. Jednak ten nie odpowiada, lecz zaczyna wycofywać się. - Ej!
Leto nagle odwraca wózek w swoją stronę i kucając tuż przede mną, odzywa się:
- Jest na jakiś silnych lekach. Nie jest z nią dobrze. Wiesz, w sensie psychicznym... Tyle przekazała mi Chloe, bo sam do niej nie zaglądałem. - Głos Shannona jest słaby, jakby miał się zaraz załamać. Twarz zdobi niepasująca do niego powaga. Przekręcam głowę, ale kołnierz blokuje mi dalsze ruchy.
- Wygląda jak naćpana - odzywam się, zerkając za szybę. Tak naprawdę mam ochotę rozpłakać się w tej chwili. Patrząc na bezbronną Annabelle mam świadomość, że jestem współwinna tego, że tu leży. To, że wsiadłam z nią do wozu było błędem, do którego powinnam była nie dopuścić. Teraz nie mogłam już niczego cofnąć. Ściskając dłoń przyjaciela, próbuję się nie rozpłakać.
- Shannon, muszę z nią porozmawiać.
- Nie pozwolę na to.
Silny, męski głos z pewnością nie należący do kucającego przede mną Shanna sprawia, że momentalnie się wzdrygam. Jego źródło dobiega za moich pleców i zauważam że Shannon rozpoznał tajemniczego mężczyznę, bo podnosi się na nogi.
- Dlaczego ją tu przyprowadziłeś?!
Kolejne pytanie wypowiedziane oskarżycielskim tonem sprawia, że zaczynam się denerwować. Z powodu cholernego kołnierza usztywniającego nie mogę obrócić głowy.
- Nie zabronisz jej tu przebywać. Chcieliśmy dowiedzieć się, czy już lepiej z twoją siostrą - odzywa się Shannon i staje obok mnie, nie puszczając mojej dłoni. Tym samym tajemniczy głos wychodzi z cienia i w końcu mogę go zobaczyć. Wysoki, młody brunet mierzy nas chłodnym spojrzeniem, jeśli nie wściekłym.
- Nie życzę sobie żebyś tu przebywała. - Młody mężczyzna zwraca się do mnie. - Moja siostra… źle na ciebie reaguje. Nie mam pojęcia, co się wydarzyło w tym aucie, ale policja to wyjaśni, a Annabelle kiedy tylko będzie mogła złoży zeznania. Do tego czasu nie pokazuj się jej, nie wpuszczę cię.
Słowa, które wypowiada sprawiają, że jestem zdezorientowana. Mało brakuje, bym nie otworzyła szeroko ust, ale w ostatniej chwili się powstrzymuję. Przyglądając się przystojnej twarzy bruneta, nie mam bladego pojęcia, o czym on mówi. Jednocześnie uderza mnie jego podobieństwo do Annabelle. Jak na rodzeństwo przystało, zdradzają ich te same rysy twarzy. Niemal anielskie.
- Ja nie wiem… Ja chciałam tylko… - próbuję coś powiedzieć, jakoś złożyć logiczne zdanie, ale jestem wytrącona z równowagi. Jednocześnie, gdy chcę kontynuować, mężczyzna mi przerywa:
- Nie! Nie chcę słuchać, że ci przykro, bo to nie zwróci mojej siostrze dziecka ani spokoju. Nie powiedziałeś jej?! - To pytanie jest skierowane do Shannona, a ton głosu bruneta nabiera na mocy, przeskakując między oktawami.
- Francis, nie wiesz, co się stało, więc niczego nie sugeruj. Veronica w niczym nie zawiniła, a tym bardziej nie spowodowała tego wypadku. - Głos przyjaciela jest chłodny i opanowany, a nawet emanuje grozą i czuję, że ściska mnie coraz mocniej za rękę.
- Więc dlaczego Annabelle obwinia właśnie ją, co? A może ty mi powiesz? - Francis robi krok do przodu i zwraca się do mnie, pochylając na wózkiem. - Dlaczego moja siostra, gdy się ocknęła, krzyczała, że zabiłaś jej dziecko? Dlaczego wpada w histerię słysząc twoje imię?
Nie wiem, co odpowiedzieć. Wpatrując się w brata Annabelle, jestem w kompletnym szoku i nie potrafię się otrząsnąć.
- Zabierz ją stąd i więcej tu nie przyprowadzaj - dorzuca jeszcze po chwili mężczyzna, gdy ja wciąż milczę.
Nie przypuszczałam, że Annabelle przeżyje to aż tak bardzo. Po słowach, które wciąż miałam w głowie, że kobieta gotowa jest oddać dziecko, jeśli Jared nie stworzy mu pełnej rodziny, myślałam, że rzeczywiście jest wyrachowana i nieczuła. To oznacza, że kłamała. Albo obudziły się w niej uczucia, gdy odebrano jej tę bijącą w brzuchu ludzką cząstkę.
- Annabelle… przywiozła wyniki badań. Chciała rozmawiać z Jaredem, ale wyjechał. Była roztrzęsiona, pobiegłam za nią. Dostała skurczy. Prosiłam ją, by nie wsiadała do auta, martwiłam się o nią… ale nie mogłam nic zrobić - odzywam się, w końcu zbierając na odwagę. Francis zdążył się odwrócić i miał już odejść, ale nagle się zatrzymał. Jeszcze nikomu nie opowiedziałam tej historii, a Shannon i Katia nie mieli odwagi mnie wypytywać. - I dlatego pojechałam z nią. Rozmawiałyśmy, ale Annabelle była rozkojarzona i nie zwracała uwagi na drogę…
- Dość! - Wallis niespodziewanie się odwraca, a na jego twarzy maluje się wyraz strasznego smutku. 
- Bardzo mi przykro, że dziecko zmarło. Nie masz pojęcia nawet jak. Gdybym tylko mogła…
- Ale niczego nie możesz.
- Francis, daj już spokój! - Niespodziewanie wtrąca się zdenerwowany Shannon.
- Więc zabierz ją stąd! Moja siostra jest na granicy załamania. Byłeś z resztą tu, gdy się obudziła. Stałeś na korytarzu i widziałaś, co się działo.
- Shannon, o co chodzi? - zwracam się do przyjaciela. Ponownie jestem zdezorientowana. Teraz przynajmniej wiem, że moje przeczucie się sprawdziło. Shannon coś ukrywał, rozmawiając ze mną. W tej chwili jednak nie dostaję odpowiedzi.
- Co się tu dzieje?
Nagle naprzeciwko nas pojawia się doktor Robertson z miną, która sugeruje jego niezadowolenie. Przygląda mi się i tylko delikatnie kiwa z dezaprobatą głową. Wiem, że zaraz mi się dostanie za to, że nie leżę w łóżku.
- Dlaczego pani nie jest u siebie zgodnie z moimi zaleceniami? - Ściągając z nosa okulary, lekarz staje przy wózku i przygląda się Shannonowi.
W tym samym  czasie brat Annabelle obraca się na pięcie i znika za przeszklonymi drzwiami, wchodząc do sali siostry.
- Przepraszam, doktorze. To moja wina, zgodziłem się przyprowadzić ją tutaj, ale widzę, że nie powinienem.
- Pani Veronico, jest pani uparta. To teraz osobiście dopilnuję, by moja pacjentka wróciła do łóżka.
Doktor Robertson lekko się uśmiecha, a Shannon rusza wózkiem za lekarzem w fartuchu, który kieruje się do mojej sali. Po raz ostatni rzucam wzrokiem na mężczyznę za szybką. Francis stoi przy łóżku siostry i gładzi ją po skroni, odgarniając włosy. Kątem oka dostrzegam jeszcze, jak składa na jej czole pocałunek, a potem oboje znikają.
Doktor Jeff Robertson, bo tak widnieje na jego plakietce, jest dojrzałym mężczyzną o ostrych rysach twarzy człowieka doświadczonego życiem, lecz mimo surowości, bije od niego też ciepło i troska o pacjentów. Krótkie, ciemne włosy przechodzą momentami w szarości, tak dobrze widoczne na jego krótkim zaroście. Choć błękit oczu wyblakł, wciąż tlą się w nich iskierki podekscytowania wykonywanym zawodem. Dodatkowej szpitalnej powagi dodają mu okulary w czarnych oprawkach. Ciężko mi określić, ile może mieć lat.
Gdy docieramy na miejsce, doktor Robertson nagle przerywa wywód o badaniach i wynikach, które mają być jutro i wtrąca:
- Zapomniałbym. Dwóch policjantów badających sprawę wypadku było dziś u mnie i pytali o pani stan. Chcą spisać zeznania. Poleciłem im, by odwiedzili panią po południu, więc powinni niedługo się zjawić.
Te słowa sprawiają, że po raz kolejny dziś sztywnieję. I choć wiem, że to coś normalnego w takich sprawach, mimo to zaczynam się bać po tym, co usłyszałam od brata Annabelle. W tym samym momencie mój mózg przywołuje obraz dwójki ludzi w szpitalnej sali. Francis odgarniający z czułością włosy siostry, tak bardzo bezsilny, zatroskany i kochający, sprawia, że w oczach ponownie stają mi łzy.

***

- Dzień dobry. Nazywam się sierżant Thompson, a to jest sierżant Boyd. - Wysoki brunet wskazuje głową na swojego młodszego kolegę, który skinął mi na powitanie, po czym ruszył w stronę krzesła. - Czy możemy porozmawiać?
- Oczywiście.
Boyd zdąża wrócić z siedzeniem, po czym ustawia je przy łóżku, wygodnie siadając i wyciąga niewielki notatnik, który ledwie zauważam kątem oka. W ogóle młodszy policjant znajduje się poza zasięgiem mojego spojrzenia. Widzę wyłącznie jego kolana. Naciągnięte mięśnie wciąż dają o sobie znać, więc kołnierz nadal otacza moją szyję i ogranicza ruchy głową. Thompson, prowadzący rozmowę, zajmuje miejsce u moich nóg, tak bym mogła go dobrze widzieć.
- Jak się pani czuje? - Sierżant zwraca się do mnie neutralnie.
- Już o wiele lepiej. Jeśli wyniki badań będą w porządku, doktor Robertson obiecał mnie za dwa dni wypisać.
- To dobrze. Nie rozmawialiśmy jeszcze z pani znajomą Annabelle, ponieważ w tej chwili… jej stan uniemożliwia nam to. Powie mi pani, co się stało? Jak doszło do zdarzenia? Zależy nam na szczegółach.
Sierżant Thompson poprawiając policyjny mundur, prostuje się, a jego twarz emanuje opanowaniem i spokojem. Głos ma przyjazny, choć bardzo urzędowy.
- Zauważyłam ten samochód w ostatniej chwili, odruchowo zerkając na drogę. Pojawił się wręcz znikąd, wpadłam w panikę, ale było już za późno. Annabelle nie panowała nad autem, więc kompletnie bezwiednie złapałam za kierownicę i skręciłam  w bok, byle uniknąć zderzenia... - Przypomnienie faktów nie stanowiło problemu, jednak ponowne wymawianie ich głośno sprawiało mi trudność. Szczególnie dlatego, że na nowo powracały wyrzuty sumienia. - Niestety, odległość była zbyt mała i uderzyłyśmy w niego bokiem, wjeżdżając na drugi pas, gdzie nas odbiło i wypadłyśmy z jezdni.
- Po kolei - odzywa się policjant,  unosząc lekko ręce. - Dlaczego Annabelle Wallis nie panowała nad autem? To przecież ona prowadziła.
-  Tak, ale dostała w pewnym momencie mocnych skurczy… Puściła kierownicę i złapała się za brzuch, przeraziłam się... Spojrzałam na nią, a gdy odwróciłam wzrok na szybę, to auto było już przed nami. To działo się tak szybko.
- Dobrze, spokojnie. Czyli przejęła pani kontrolę nad pojazdem w ostatniej chwili? - Kiwam twierdząco głową. - Próbowała pani ratować sytuację, rozumiem. Rozmawialiśmy już z innymi uczestnikami wypadku, w tym ze sprawcą. Kierowca Nissana przyznał się, że wyjechał z podporządkowanej, nie ustępując wam pierwszeństwa.
- Policjant relacjonuje mi śledztwo. - Ustaliliśmy, że rozmawiał przez komórkę, dlatego nie zauważył was i jechał na oślep. To siedemnastolatek, który miewał już drobne problemy z policją. Podejrzewamy, że mógł być pod wpływem narkotyków, ale to wykażą testy… Świadkowie jadący przeciwległym pasem zeznali, że wasze auto jechało dość szybko i hamowało praktycznie w ostatniej chwili, skręcając w bok, dlatego jadący z naprzeciwka odbili was od siebie.
- Tak było - przytakuję, gdy Thompson kończy mówić. Mężczyzna mierzy mnie przez chwilę spokojnym spojrzeniem, po czym odzywa się:
- Annabelle Wallis była w zaawansowanej ciąży, w stanie, w którym nie powinno się prowadzić auta dla własnego bezpieczeństwa… Wyjaśni mi pani, dlaczego prowadziła i dlaczego pani jechała z nią?
- Annabelle… - Nagle nie wiem, co właściwie powiedzieć. Od czego zacząć? Jak ma się sprawa między naszą trójką do wypadku? Jak to wyjaśnić, nie plątając się w szczegółach? Katem oka widzę, że młodszy policjant przestał notować. - Słabo się znamy. Annabelle liczyła, że spotka się z mężczyzną, z którym jestem związana, ale go nie zastała. Wyglądała źle, zmartwiło mnie to, szczególnie zważając na jej stan. Była roztrzęsiona. Spytałam, czy nie potrzebuje pomocy, ale mnie odtrąciła. Chciała wracać samochodem.
- Czy próbowała ją pani zatrzymać?
- Oczywiście. Przekonywałam ją, by nie jechała, ale zlekceważyła mnie, więc wsiadłam z nią do samochodu. Nie mogłam pozwolić, by wracała sama. Chciałam wezwać karetkę, ale poczuła się lepiej, udawała, że nic takiego jej nie jest.
Thompson wzdycha i przerzucając wzrok między mną, a swoim kolegą, myśli, o co jeszcze powinien spytać. Widzę to dokładnie na jego twarzy, którą zdobi grymas zamyślenia i dedukcji.
- Dlaczego właściwie pani nie posłuchała? Zawzięła się, by wracać sama.
- Zdenerwowała się. Była już wzburzona, gdy przyjechała, a my… niezbyt się lubimy, więc mnie zlekceważyła.
- Dlaczego? - docieka policjant.
- Dlaczego się nie lubimy? - powtarzam za Thompsonem i mam ochotę głośno zapytać „co to ma do wypadku?”, ale się powstrzymuję. Ta rozmowa zaczyna mi się nie podobać. - Przez mężczyznę - rzucam w końcu krótko i szybko dodaję:
- Czy to już wszystko? Chciałabym odpocząć.
Młodszy policjant wstaje i odstawia krzesło, a Thompson podchodzi bliżej mnie i widzę, że zauważył moje zniecierpliwienie, bo mówi krótko:
- Tak. Dziękujemy pani za rozmowę. Przekażemy sprawę niedługo do sądu, a sprawcy wypadku na pewno nie ujdzie to na sucho. Do widzenia.
- Do widzenia.
Policjanci wychodzą z sali, a ja dopiero teraz uświadamiam sobie, co mnie jeszcze czeka. Nawet jeśli w czwartek wyjdę ze szpitala, ta sprawa się nie skończy. Policja przekaże sprawę do sądu. Zostanę wezwana na świadka w postępowaniu przeciwko młodocianemu sprawcy, którego oskarżą o wypadek ze skutkiem śmiertelnym, bo jak inaczej potraktować śmierć dziecka Annabelle? Wystarczyło jedno spotkanie z bratem Wallis bym wiedziała, że on nie odpuści i nawet bym się nie zdziwiła, gdyby już wynajął siostrze adwokata, który upomni się o sprawiedliwość. Sumując wszystkie punkty, jako ofiary wypadku miałyśmy przewagę. Ale czy w tych okolicznościach to mnie satysfakcjonowało?
W tym momencie słyszę, jak drzwi do sali się przesuwają i odwracając na nie wzrok, o mało nie zrywam się z łóżka, choć moje ciało jest sparaliżowane szokiem. Widok Jareda sprawia, że mój mózg ma tylko jeden cel, przytulić go, zapaść się w jego objęciach za wszelką cenę.  W przeciągu dwóch sekund mężczyzna pokonuje dzielący nas dystans kilku metrów, rzucając się biegiem do mojego łóżka. Przykładając mi delikatnie ciepłą dłoń do policzka, zbliża swoją twarz z ulgą, ciężko oddychając. Odruchowo łapię go za rękę, którą oparł tuż obok mojej i czuję jej kościstość. Odwzajemnia uścisk. Lewą rękę, tę z szyną na palcu, zaciskam na jego pochylonych plecach, wpijając się w dżinsowy materiał kurtki, tak, że nie pozwalałam mu teraz odejść. Stykamy się nosami, a nasze radosne oddechy przepływają między spragnionymi ustami.
- Veronica…
Nie daję Jaredowi nic powiedzieć. Zamykam mu usta pocałunkiem. Długim, powolnym, stęsknionym, poznawczym, działającym na każda komórkę ciała. Takim, jaki daje się komuś po raz pierwszy. Choć nie byłam nawet na granicy śmierci, dzięki Bogu, czuję, jakbym dostała kolejną szansę, ale to chyba uczucie towarzyszące każdemu wypadkowi. I gdy o tym myślę, przed oczami ponownie widzę scenę, która chyba utkwi na stałe w moich wspomnieniach: Francis i Annabelle w szpitalnej sali.  Urok chwili pryska, a ja nie potrafię całować Jareda z entuzjazmem sprzed kilku sekund.
Odsuwam się od niego i przez chwilę po prostu wpatrujemy się w siebie. Mam wrażenie, że jego oczy od wypisanego na twarzy zmartwienie, powiększyły się jeszcze bardziej i teraz są już nienaturalnie wielkie, ledwie mieszcząc się w oczodołach. Z tej odległości paru centymetrów widzę dokładnie lekkie cienie pod oczami, naczynka na powiekach czy nikłe piegi na policzkach. Patrząc na przemęczonego i zatroskanego Jareda, zaczynam czuć się jeszcze gorzej, bo to z mojej winy, a świadomość, że muszę mu wyjawić prawdę, o którą walczył, przyprawia mnie o zawrót głowy. Ale dlaczego boję się jej? Ktoś powiedział, że najgorsza prawda jest lepsza od najpiękniejszego kłamstwa. Czy miał rację?
Gdy Jared wciąż głaszcze mnie po policzku, przymykam oczy. Słowa wydobywają się z moich ust niekontrolowanie:
- To było twoje dziecko… a ja… nie ocaliłam go. Przepraszam cię.
Po chwili już nie czuję dotyku Jareda i boję się podnieść powieki, które tamują napływające łzy.
- Skąd wiesz, że…?
Jego dźwięczny głos łamie się. Oddycham głęboko, by uspokoić unoszącą się nerwowo klatkę. W tym samym momencie uświadamiam sobie, że jeśli nie powiem mu teraz wszystkiego, co mnie gryzie, zamknę się w sobie. Stłamszę w sobie cały ten żal i ból, nie potrafiąc spojrzeć Jaredowi ze spokojem w oczy. Chcę wierzyć, że mamy siebie nawet, gdy wszystko inne legnie  gruzach.
Wpatrując się w lampę nad sobą, zaczynam mówić, tak jakby słowa mogły przynieść oczyszczenie…

***

Po telefonie od Shannona poprosiłem Emmę, by sprawdziła i zarezerwowała nam najbliższy lot do Los Angeles, który mieliśmy już po kilku godzinach. Tym sposobem już o piętnastej we wtorek jesteśmy w domu. Pośpiesznie odstawiłem bagaż, przebrałem się i razem z bratem pojechałem do szpitala. Cała ta wiadomość brzmi tak absurdalnie, że gdy jeszcze nie zobaczyłem Veroniki w szpitalnym łóżku, łudziłem się, że to tylko głupi żart Shannona. W dodatku Annabelle straciła dziecko, a to jest jak cios z zaskoczenia. Nie wiem, czy to dzieję się naprawdę. Zbyt wiele pytań bez odpowiedzi krążyło w mojej głowie, aż do tej chwili.
Głaszcząc Veronikę po policzku, chcę coś powiedzieć, ale ona mi nie pozwala, tak samo jak ruszyć się. Całowała mnie z desperacją i domyślam się, że coś jest nie tak. Czuję jej zaciśniętą rękę na mojej kurtce. Przymyka oczy i niespokojnie drży.
- To było twoje dziecko… a ja… nie ocaliłam go. Przepraszam cię…
Bezpośredniość tego wyznania sprawia, że cały drętwieję.
- Skąd wiesz, że…?
To pytanie wychodzi z moich ust mimowolnie, ale nie jestem w stanie go dokończyć, bo słowa więdną mi w gardle. Osuwam się na szpitalne łóżko, tak, że siadam na jego skraju i zaciskam dłonie na krawędzi materaca, by przypadkiem nie zjechać na podłogę. W ułamku sekundy też pozwalam myślom napływać i wypełnić moją głowę. Chaos z jakim się mieszają, przypomina osy w rui. Zupełnie, jakby toczyły ze sobą walkę o moją uwagę. Annabelle nosiła w sobie moje dziecko, którego nawet nie chciałem dopuścić do świadomości, a teraz już go nie było. W dodatku przed oczami pojawi mi się nasze ostatnie spotkanie. Zawiodłem ją, Veronikę i siebie, nie potrafię nawet stwierdzić, co było gorsze. Kogo skrzywdziłem najbardziej?
- Annabelle przywiozła ci wyniki badań.
Niemalże rozdzierający głos Veroniki sprawia, że otrząsam się i spoglądam na nią. Łzy stoją w jej oczach, jednak nie odwracam spojrzenia i łapię ją za rękę, która jeszcze chwilę temu obejmowała mnie. Zaczyna opowiadać, a ja słucham jak zahipnotyzowany. Dostaję odpowiedź na każde nurtujące pytanie. Szczegół po szczególe dowiaduję się, co miało miejsce przed wypadkiem.
- Nie wybaczę sobie tego, że się z nią kłóciłam w samochodzie. Dałam się ponieść i wygadywałam głupoty. Zdenerwowałam ją… Nie masz pojęcia, jak chciałabym to cofnąć… Te skurcze, była wzburzona i jak pomyślę, że to przeze mnie…
- Cii, skarbie.
Nie wytrzymuję i podnoszę się na nogi. Pochylając się nad Veronicą próbuję ją uspokoić, przykładając dłonie do jej twarzy i ocierając łzy. Jestem kompletnie zdezorientowany w uczuciach. Widok płaczącej brunetki rozdziera mi serce, ale rozsądek nie pozwala odpuścić i pytam:
- O co się sprzeczałyście? - Próbuję brzmieć delikatnie.
- Annabelle… ona… powiedziała, że odda dziecko, by nie było sierotą bez ojca… tak… tak… jak… ty.
Te słowa sprawiają mi ból, bo przywołują wspomnienia z dzieciństwa. Nagle też staje mi przed oczami widok małego blondyna, czekającego po koncercie za sceną, który mówi, że mnie nienawidzi, chce mojej śmierci i wyciąga nóż. Na myśl o tym przechodzą mnie dreszcze. Spoglądam na zrozpaczoną Veronikę.
- Co jej odpowiedziałaś? - pytam z otępieniem.
- Że nie pozwoliłbyś na to. Powiedziałam, że… poszlibyśmy do sądu.
Nicky łapie mnie za ramię i przestaje łkać. W tym samym momencie do sali wchodzi mój brat, wesoło coś pomrukując, ale razem z Veronicą nie odrywamy od siebie wzroku. Niewidoczna siła nam na to nie pozwala.
- Nie powinnam tego powiedzieć. Wytrąciło ją to z równowagi.
- Kogo? - pyta Shannon, stając obok mnie.
Dopiero teraz spoglądam na niego. Przerzuca wzrok między nami. W ciągu sekundy uśmiech z jego twarzy znika.
- Przeszkodziłem wam chyba - odzywa się, speszony moim wzrokiem, ale nie mam pojęcia, co mu odpowiedzieć. W końcu robi to Veronica, zwracając się do mnie i kontynuuje:
- Ale myślałam o tym i wiem… wiem, że kochałabym to dziecko równie mocno jak ciebie, bo byłoby twoje… Myślisz, że potrafiłabym inaczej? Nie… Dlatego dałam się ponieść emocjom.
- To może ja przyjdę jednak potem…
- Nie, Shannon - protestuję i chwytam brata za ramię. Czuję się przytłoczony z każdej strony, a moja głowa prawie eksploduje od myśli. Potrzebuję… sam nie wiem czego. - Zostań, muszę zajrzeć do Annabelle… proszę, zajmij się Nicky.
- Okej. Idź.
Ściskam Veronikę za rękę, ale tak naprawdę nie mam pojęcia, co myśleć. Chcę odejść, muszę wyjść, ale łapie mnie za rękaw.
- Jared?
Spoglądam na nią i strach, jaki maluje się na jej twarzy sprawia, że o mało nie krzyczę. W jej głosie i swoim imieniu słyszę… zawód? Obarczyłem ją swoim problemem, złamałem, zraniłem, sprawiłem cały ten ból… W tym momencie nie potrafię racjonalnie myśleć, dlatego nie mogę zostać dłużej. Nie chcę powiedzieć czegoś, czego pożałuję.
- Wrócimy do tego potem - rzucam krótko i prawie wybiegam z pokoju.
Za szklaną ścianą zostawiam kobietę, która właśnie przewyższyła mnie rozsądkiem. Kobietę, która walczyła o moje nienarodzone dziecko, kochając je, a którego ja wyparłem się w świadomości, tak  naprawdę nie dopuszczając myśli, że mogłoby być moje. Kobietę, która jest tą jedyną. Teraz wiem to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
Jestem głupcem.

***

Stojąc przed szybą i wpatrując się w śpiącą na boku Annabelle, tak bezbronną i niewinną, nie mogę odpędzić myśli, że naszego dziecka już nie ma. Zniknęło tak brutalnie, jak parę centów wyrwane z dłoni przez bezdomnego. I choć starałem się z wszystkich sił niczego nie przesądzać, do niczego się nie przyzwyczajać, teraz czuję wyraźną pustkę. Czym jest spowodowana? Czy myślą o tym, że nie ujrzę, jak maleńka istota, mająca moje geny zmienia się w dorosłego człowieka? Nie dostanie swojej szansy, nigdy nie nauczy się stawiać kroków, a ja nie usłyszę, jak wypowiada słowo „tata”, jak ciągnie mnie za rękę, oplatając drobne rączki na moim palcu, jak bije jej maleńkie serce pod cienką skórą, przylegającą do mojej. Mały chłopiec o blond włosach nigdy też nie będzie czekał na mnie z nożem, chcąc odebrać mi życie, którym zniszczyłem to jego. Ta myśl przyprawia mnie o dreszcze i nie potrafię wymazać tego koszmaru sprzed oczu. 
A może odczuwam tę dziwną pustkę dlatego, że sam ją stworzyłem, budują wokół siebie fortecę i tak desperacko chroniąc się przed jakimkolwiek zalążkiem własnej rodziny? Gdybym tylko podjął trud pogodzenia dwóch rzeczy, których w życiu pragnąłem - rodziny i muzyki - nigdy by mnie tu nie było. Annabelle nie straciłaby dziecka. Ale nie. Jestem masochistą, który w ostateczności  nie wybrałby właściwie, a świadomość tego faktu łamie mnie przy każdym wspomnieniu. Świadomość, że zawsze ktoś ucierpi. Świadomość, że biorąc na siebie brzemię kochania i opiekowania się drugą osobą, wyrządziłby jej największą krzywdę - zamknął w złotej klatce, zbudowanej z zastępczej, materialistycznej miłości i dokarmiał jej rosnącą samotność do momentu, w którym z zimnym, scenicznym wyrachowaniem zgasiłbym płonący w jej sercu żar, obracając je w czarny pył. Nie, mogłem to zrobić wyłącznie sobie. Dlatego chcąc iść drogą, którą wybrałem, nie miałem prawa nikogo do siebie przywiązać jak psa, który wiernie czekałby powrotu.
Nie będąc w stanie dłużej stać bezczynnie, wchodzę do sali i podchodzę do łóżka kobiety. Ogarnięta spokojem twarz Annabelle, choć piękna, wygląda tak mizernie, że mam wrażenie, że ją podmienili. Porcelanowa cera niemalże nie wyróżnia się na tle białej poduszki, a anielskie policzki straciły swoje rumieńce. Zadrapania i cienie pod oczami sprawiają, że chcę jej dotknąć, ale zatrzymuję rękę w pół drogi i uświadamiam sobie, że ogarnął mnie strach. Boję się, że skrzywdzę ją jeszcze bardziej. Nie mam pojęcia, czego chcę. Sięgam więc po krzesło i siadam przy niej. Przymykam oczy. Wydaje mi się, że to trwa chwilę, gdy ktoś szarpię mnie za ramię.
- Jared, co ty robisz?
Chloe stoi przy mnie i jest lekko zmieszana. Mam wręcz wrażenie, że zaraz porazi mnie spojrzeniem. Jest zdenerwowana.
- Hej, Chloe - Witam się z nią i podnosząc całuję w policzek, jednak ona sztywnieje. - Ej, co jest? - pytam, wypuszczając ją z objęć.
- Hej. Nic takiego, ale lepiej żebyś już poszedł. To niej jest dobry pomysł byś tu siedział... - W jej głosie słyszę… strach i niepewność? Szepcze. Nie poznaję przyjaciółki. Coś jest nie tak.
- Słucham? Wyjaśnisz mi, niby dlaczego mam stąd iść?
- Jared, ciszej - upomina mnie i nerwowo zerka mi za ramię.
- To powiedz mi, co się stało. No już, Chloe?     
Waha się i zaczyna nerwowo trzepotać powiekami, spoglądając gdzieś obok mnie. Widzę, że nie może się zebrać w sobie i zaczyna się kręcić, więc łapię ją za ramiona i zmuszam to stania nieruchomo.
- Coś z Annabelle, tak? - pytam. - Co jej jest? Jakiś uraz?
- Nie… To nie to… Ale…
- Chloe, na litość boską, powiedz mi wreszcie.
Potrząsam nią i dopiero teraz patrzy na mnie. W tym samym momencie dostrzegam przerażenie w jej oczach.
- Annabelle… Ja nie wiem, co się z nią stało… Nie poznaję jej - zaczyna mówić, ale jej głos co chwilę się załamuje. - Jared, źle z nią… Lekarz mówi, że to normalne… Przeżyła tragedię, szok… i depresja to… - Chloe nie wytrzymuję. Zakrywa twarz dłońmi i zaczyna szlochać. Pierwszy raz w życiu widzę ją w takim stanie. Wiem, że są z Annabelle jak siostry, ale Chloe w rozsypce to rzadki widok.  Odruchową ją przytulam, a ona się nie broni. Opiera czoło o moją klatkę. Nie potrafię nic powiedzieć, a głupi frazes, że będzie dobrze, brzmi tak fałszywie, że nie chce przejść mi przez gardło. Milczę. I wtedy przyjaciółka odzywa się:
- Dziś podali jej pokarm dożylnie… Rozumiesz? Przez jakąś rurkę. Założyli wenflon, bo nie chce jeść… Muszą podawać jej leki, bo krzyczy… wpada w złość… Nie mogę na to patrzeć…
- Chloe… - Chcę coś powiedzieć, ale słowa znajomej ogłuszają mnie. Nie miałem o niczym pojęcia. - Przyjechał ktoś z jej rodziny?
- Jest Francis… Chce ją jutro wypisać i zabrać do Londynu.
Nagle słyszę chrypnięcie, a po chwili dobrze znany głos, który mógłby zmrozić powietrze:
- Chloe…
Oboje z przyjaciółką odwracamy się jak na komendę i gdy napotykam spojrzenie błękitnych oczu Annabelle, zamieram. Są wypełnione łzami, a złość i rozpacz jaka się za nimi kryje jest prawie namacalna. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że nawet ją czuję na skórze, która zaczyna mnie szczypać, zupełnie, jakby ktoś powoli ją rozdzierał. Tak jak robi się z folią, która powoli się rozciąga i pęka.
- Zabierz go stąd!
Słowa te brzmią jak rozkaz, a w podniesionym głosie wyczuwam ból. Gdy kobieta łapie mnie za ramię, dopiero wtedy wypadam z transu, w jaki wprowadziła mnie Ann.
- Jared, wyjdź, błagam cię.
- Chloe, zostaw mnie. Annabelle… - odtrącam rękę przyjaciółki i ignorując ją podchodzę do łóżka.  I nagle dzieje się coś, czego nikt się nie spodziewa.
- Wynoś się stąd! Wynoś się! Spieprzaj! Nie podchodź do mnie! Stój! Nie waż się mnie dotykać! Nienawidzę cię! Słyszysz? Nienawidzę! Nienawidzę! Nienawidzę! Zabiłeś… zabiłeś… zabiłeś… zabiłeś moje dziecko! Razem z nią! Nienawidzę was!
Annabelle tak przeraźliwie krzyczy, zanosząc się przy tym płaczem, że zatrzymuję się w pół kroku na wyciągnięcie jej dłoni i otępiały otwieram usta. Wallis miota się po łóżku jak w gorączce i próbuje zasłonić się zdrową ręką, byle bym jej nie dotknął.
- Jared! - Chloe próbuje przekrzyczeć płaczącą Annabelle i niespodziewanie ciągnie mnie za kurtkę do wyjścia. W tym samym momencie do sali wpada zdezorientowany krzykiem siostry Francis.
- Co tu się… - urywa i widząc napad siostry, biegnie do niej. - Annabelle, słońce! Już dobrze! Jestem tu, patrz na mnie!
Wallis próbuje wziąć ją w ramiona, uspokoić i utulić, ale Annabelle cały czas odgania się rękoma i krzyczy.
- Jared, do cholery, idź już!
- Niech ktoś go stąd zabierze! Francis, bła… aaaa… gam!
- Wynoś się stąd, Leto!
Krzyki Chloe, Annabelle i Francisa nakładają się w czasie, tak, że zlewają się jednocześnie w jeden, który niesie się echem  w mojej głowie. Rozdzierający płacz wpędza mnie w panikę. Odwracając się na pięcie, odpycham rękę, która mnie ciągnie do wyjścia i opuszczam salę. Biegnę przez szpitalne korytarze wprost do wyjścia. Jeśli  zaraz się stąd nie wydostanę, czuję, że zacznę panicznie wręcz drzeć się wniebogłosy. Przyśpieszam, nie zważając na przechodzących ludzi. Myśli w mojej głowie prześcigają się z napływającymi obrazami i mieszają, w rozbrzmiewających wciąż na nowo okrzykach Annabelle. Nie mam pojęcia, gdzie niosą mnie nogi. Gdy wypadam na zewnątrz i chwytam w płuca świeże powietrze, muszę oprzeć się o ścianę budynku, by nie upaść na ziemię, otumaniony tym wszystkim. Potrzebuję chwili spokoju. Muszę uporządkować myśli, by nie zwariować.
Gdy zauważam na podjeździe białą taksówkę, przypominam sobie o osobie, której mogę bezgranicznie zaufać, bo nigdy mnie nie zdradziła, a poza tym wiem, że tylko tam odzyskam spokój i tylko ona będzie wiedziała, co robić.
- Poproszę na Ruthelen Street. Numer dziewięć - rzucam krótko do kierowcy.
Ludzie to zawsze dzieci swoich matek. Nie ważne ile masz lat, dla niej nigdy nie przestaniesz nim być i nie liczy się jak duży problem masz, ona zawsze wie, jak go rozwiązać. Poeta, bohater, rockman, to bez znaczenia, gdy życie daje ci w kość. Wtedy każdy chłopiec prędzej czy później wraca pod jej skrzydła. A ja nie jestem wyjątkiem i w głębi duszy, gdzieś pomiędzy dojrzałym mężczyzną a liderem zespołu, jestem też wciąż zagubionym dzieckiem.

***

W towarzystwie Shannona spędzam godzinę, podczas której muszę mu wyjaśnić, dlaczego Jared wybiegł tak nagle i co mu się stało. Ale sama tego nie wiem. Opowiadam mu o czym rozmawialiśmy i dopiero gdy to odtwarzam, zaczynam sobie uświadamiać, czego mógł przestraszyć się Jared, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi. Wyznałam mu to, czego się obawiałam. Kochałabym to dziecko, bo nie potrafiłabym inaczej. Mina Jareda gdy to mówiłam… miałam wrażenie, że nie spodziewał się tego nigdy usłyszeć, tak jakby nagle poczuł wstyd, że… że nie kocha go wystarczająco? Że mu nie zależy tak bardzo? Nie, to było niemożliwe. Realnym za to był fakt, że Jared już nie wrócił.
Wieczorem pielęgniarka zabiera mnie jeszcze na jakieś badania, które przed końcem dyżuru zalecił doktor Robertson. Gdy wracam do sali, próbuję dodzwonić się do Jareda, ale po pewnym czasie włącz się poczta głosowa, więc zostawiam wiadomość:
- Jared, odezwij się do mnie jak to odsłuchasz. Martwię się, wybiegłeś tak nagle… nie wiem, co się dzieje.
Nie stać mnie na nic więcej, więc rozłączam się. Leżąc na plecach, nie mogę zasnąć. Moja głowa jest pełna myśli krążących wokół Jaya. Nieświadomość wykańcza mnie, stawiając wciąż nowe pytania i nie dając na nie odpowiedzi. Co takiego wydarzyło się, że już nie wrócił? Czy rozmawiał z Annabelle i co mu powiedziała? Czy obwinia mnie o ten wypadek i dlatego nie chce ze mną rozmawiać? Nagle też uświadamiam sobie, że nie potrafię postawić się na jego miejscu. Wszystko spadło mu na głowę tak niespodziewanie, że nie zdążył zareagować. Postawiłyśmy go przed faktami, a przecież jest takim samym człowiekiem jak ja. Dlaczego łudziłam się, że przerośnie mnie siłą? Sprawi, że przestanę się czuć tak podle, bo rozważając wszystkie możliwe opcje i wyjścia, nie potrafiłam powiedzieć, że jestem niewinna.
Jedna z odmian buddyzmu głosi, by witać każdy nowy dzień z uśmiechem, zupełnie tak, jakbyśmy rodzili się wciąż na nowo. Z białą kartą gotową do zapisania jej  trudnościami życia. Jednak co się dzieje, gdy dziś okazuje się być gorsze od wczoraj? Środowy poranek wkradający się przez szpitalne okno nie przynosi mi uśmiechu. Szarości nieba pozbawionego słońca roztaczają ciężkie powietrze, które udziela się wszystkim. Patrząc na chorych przemieszczających się wzdłuż korytarza, nie mam wątpliwości, że i im ktoś skradł nadzieję. Telefon milczy. Żadnej wiadomości od Jareda. Cierpliwie czekam. A może raczej muszę czekać, bo jestem bezsilna?
Ten stan utrzymuje się aż do popołudnia, gdy odwiedza mnie Shannon.
- Co się dzieje z Jaredem? - pytam od razu po jego wejściu. Twarz Shanna przybiera wyraz zmieszania. - Widziałeś się z Jaredem?
- Spokojnie, Nicky. A co ma się z nim dziać? O czym ty mówisz?!
- Nie mogę się do niego dodzwonić. Po tym jak stąd wyszedł, nie widziałam go już.
Shannona oczy powiększają się i widzę, że ciężko mu uwierzyć w to, co mówię.
- Nie mam pojęcia. Ode mnie też nie odebrał, ale myślałem, że jest z tobą i to dlatego…
- Nie był. W ogóle nie mam pojęcia, co się dzieje. Czy był wczoraj u Annabelle?
- Powiedział, że musi ją zobaczyć. Pójdę zapytać Chloe, może coś wie. - Shannon chce odejść, ale łapię go za rękę.
- Muszę iść z tobą. Zabierz mnie - odzywam się, zaciskając rękę mocniej, by mi się nie wymknął. Mam dość leżenia jak kołek. Czuję, że zwariuję, gdy czegoś się nie dowiem.
- Miałaś leżeć.
Shannon nie mówi nic więcej i idzie w róg pokoju po wózek, na który powoli siadam. W końcu zapamiętał, że jestem uparta. Mam ochotę pójść o własnych siłach, ale perspektywa, że podczas chodu żebro da o sobie niebezpiecznie znać, sprawia, że nie ryzykuję. Gdy mijamy korytarz dzielący moją salę a Wallis i skręcamy w prawo, na krzesłach pod ścianą zauważamy rozmawiającą przez telefon Chloe. Mamy szczęście.
- Hej, Chloe - Wita się z nią Shannon, a kobieta tylko macha ręką, dając nam do zrozumienia, że zaraz podejdzie. Po minucie jest już z nami.
- Hej, Veronica, dobrze wyglądasz - zwraca się do mnie i po przyjacielsku dotyka mojego ramienia. Mimo że stara się uśmiechać, widzę jak smutek wypełnia jej wnętrze, bo ludzkie oczy są jak księga, z której da się wyczytać niemalże wszystko. Chloe przerzuca wzrok na Shannona.
- Widziałaś wczoraj Jareda? - zwraca się do niej przyjaciel  i w jednej chwili kobieta traci resztki udawanej radości. Denerwuje się, a Shannon to zauważa. - Chloe?
- Był u Annabelle, ale…
- Co się stało? - wtrącam się.
Kobieta wyraźnie się waha i zwleka z odpowiedzią. Zaczyna uciekać spojrzeniem.
- Co on zrobił? Chloe, powiedz nam, no już - Shannon naciska na nią i łapie za rękę. To działa, bo Bartoli w końcu mówi otwarcie:
- Annabelle wpadła w straszną histerię, gdy go zobaczyła. Zaczęła krzyczeć, nawet nie masz pojęcia jak straszne to było. Próbowałam go wyrzucić, ale w końcu sam wybiegł. Nie widziałam go potem.
Razem z Shannonem nie wiemy, co o tym myśleć.
- Dzięki, Chloe - odzywa się Leto.
- Muszę już wracać.
- Czy z Annabelle jest już… lepiej? - Te słowa wypowiadam prawie mimowolnie. Moja podświadomość nie potrafi się pohamować. Kobieta odwraca się do mnie i przez moment mierzymy się spojrzeniem. Obie dobrze wiemy, że długo jeszcze nie będzie dobrze. Nie jestem w stanie nic dla niej zrobić i ta myśl mnie dręczy, mogę jedynie pytać, okazać, że się martwię.
- Francis dziś ją wypisuje na życzenie i zabiera wkrótce do Londynu. Tak będzie najlepiej. Tak myślę.
Po tych słowach posyła mi nikły uśmiech i odchodzi. Czy jestem zaskoczona? Czy może sądziłam, że Jared się nią zaopiekuje? Sama nie wiem. Annabelle będzie z rodziną i mogę mieć jedynie nadzieję, że wróci do zdrowia.
- Tu pani jest.
 Głos dobiegający za moich pleców należy do doktora Robertsona. Ale o dziwo, nie brzmi groźnie, lecz neutralnie. Shannon odwraca mój wózek i wtedy go widzę. Może potrafi panować nad głosem, ale nad mimiką już nie koniecznie. Jego twarz jest poważna, ale oczy jakby nieobecne.
- Mam pani wyniki badań.
- I jak? - pytam zniecierpliwiona.
- Nasze obawy się nie potwierdziły, nie ma pani wstrząśnienia mózgu ani innych urazów powypadkowych…
- To świetnie - wtrąca Shannon.
- Jednak muszę z panią porozmawiać. Nie wszytko jest w porządku.
- Co ma pan na myśli? - Ponownie odzywa się Leto, uprzedzając mnie. Doktor spogląda między nami, upewniając się, czy może mówić.
- Chodzi…
- Czy możemy porozmawiać w pańskim gabinecie, doktorze? - Wchodzę w słowo lekarzowi. Brzmię nerwowo, co sprawia, że Shannon marszczy brwi i przygląda mi się z niepokojem. Dziwne przeczucie i słowa lekarza, że mimo wszystko coś mi dolega, sprawiają, że zaczynam się bać. Nagle też widząc minę przyjaciela, uświadamiam sobie, że go zdradziłam, okazując nieufność.
- Przepraszam cię, Shann. - Tylko na tyle mnie stać, będąc pod palącym wzrokiem mężczyzny.
- Dobrze, w takim razie chodźmy - odpowiada doktor Robertson i odbiera wózek od Shannona.
Gabinet doktora Jeffa Robertsona, ordynatora oddziału, nie różni się niczym od innych gabinetów lekarskich. Wielkie mahoniowe biurko i obrotowy fotel stoją w centralnej części na tle przeszklonej ściany, która ukazuje park i szpitalne zabudowania. Nocą musi być stąd wspaniały widok na wznoszące się w dali wieżowce. Poza nimi i regałem z masą segregatorów oraz specjalną półką na trofea zdobyte w konkursach dla najlepszego szpitala czy oddziału, w pomieszczeniu nie ma więcej zbędnych mebli. Panuje minimalizm. A może jestem zbyt przejęta, by zwracać uwagę na  szczegóły? Jedyna rzeczą, która odwraca moją uwagę są rodzinne fotografie stojące na biurku. Z jednego zdjęcia patrzy na mnie para młodych ludzi, niepoprawnie szczęśliwych i chwilę mi zajmuje uświadomienie sobie, że to młody doktor Robertson. Choć przystojna twarz napiętnowana jest teraz trudami życia, to rysy pozostają te same. Druga fotografia jest chyba aktualna, bo bez problemu rozpoznaję charakterystycznie uśmiechającą się blondynkę z poprzedniego zdjęcia. I o ile ona wciąż ma błysk w oczach, o tyle doktor Jeff stracił go bezpowrotnie. Jest smutny i to największa zmiana. Czy życie odebrało mu tę radość?
- Powiem wprost, tak będzie najlepiej.
Spokojny głos doktora sprawia, że porzucam rozważania i odwracam głowę w jego stronę. Stoi pod ścianą, a w ręku trzyma jakieś zdjęcie z tomografii komputerowej. Przypuszczam, że moje.
- Podczas badania, czy nie doznała pani wstrząsu mózgu, odkryliśmy pewną zmianę w korze. Pokażę to pani.
Odwracając się do mnie plecami, lekarz włącza urządzenie znajdujące się na ścianie i przykłada do niego zdjęcie, tak, że po chwili jest dokładnie widoczne. Następnie doktor Robertson przyprowadza wózek bliżej i pokazuje mi fragment mojego mózgu, gdzie widać ciemną plamę.
- Co… to jest? - Pytanie ledwie wydobywa się z moich ust.
Czuję, jak oblewa mnie zimny pot. Pierwszą moją myślą jest nowotwór. Paskudny rak pożerający mnie od środka, z którym tylko najsilniejsi wygrają. Nagle też przełykanie przychodzi mi ciężko, a kołnierz na szyi sprawia, że mam wrażenie, że jeśli nie uspokoję oddechu, uduszę się.
- Bąblowica. Ma pani pasożyta w mózgu.
- Słucham? - Nie mam pojęcia o czym mówi lekarz, ale w tej chwili liczy się tylko to, że to nie rak. Oddycham z ulgą.
- Spokojnie, już pani wszystko mówię. Zleciłem pani testy serologiczne i oglądając wyniki nie mam wątpliwości, że to tasiemiec bąblowcowego jednojamowego.
- Brzmi wstrętnie.
Mam wrażenie, że doktor Robertson przez chwilę lekko się uśmiechnął.
- Zgadzam się z panią.
- Czy umrę?
- Oczywiście, że nie. Chyba, że nie podejmiemy leczenia i pasożyt panią wyniszczy.
- Jak to złapałam?
- Niesamowicie prosto. Do zarażenia dochodzi zazwyczaj przez połknięcie bąblowca. Człowiek najczęściej zaraża się poprzez spożycie niemytych owoców leśnych, rzadziej przez dotykanie zwierząt lub ich całowanie. Gdy połknięte jaja tasiemca są już w przewodzie pokarmowym, przekształcają się tam w postacie larwalne. Później przez ścianę jelit larwy przedostają się do krwiobiegu, w którym są roznoszone po całym organizmie. W ten sposób wybierają sobie miejsce do rozwoju.
Doktor kończy mówić, a ja nie mogę wyjść z szoku, że mam to paskudztwo.
- U mnie wybrało mózg - stwierdzam, wciąż będąc w szoku.
- Tak, choć najczęściej osiadają w wątrobie. Zakażenie tasiemcem występuje na całym świecie i może dotknąć każdego. W Stanach odnotowuje się ponad sto tysięcy przypadków rocznie.
Te statystyki mnie nie uspokajają.
- Jak długo to mam?
- Tu pojawia się cały problem. Choroba przed długi czas może rozwijać się bezobjawowo. Nawet przez kilka lat, nim da o sobie znać. Pęcherz bąblowca rośnie wolno, ale po kilku, kilkunastu latach osiąga rozmiary do kilkudziesięciu centymetrów i wtedy uciska na organ.
Robertson wyłącza urządzenie na ścianie i odkłada moje zdjęcie z powrotem do szarej koperty.
- To, co pokazał mi pan na zdjęciu, było duże - mówię, przypominając sobie widok z przed chwili.
- Nie aż tak, wydawało się pani. W każdym razie pasożyt w mózgu rozwija się trochę inaczej niż na przykład ten w wątrobie. Głównie dlatego, że ma mniej miejsca. Myślę, że ten u pani może mieć od dwóch do czterech lat. Czy ma pani bóle głowy?
Przez chwilę myślę nad słowami lekarza i dociera do mnie, skąd te nawracające migreny.
- Tak.
- Jak długo?
- To od niego? - Lekarz kiwa głową. - Nie wiem, pamiętam, że w grudniu już je miałam.
- Ból głowy to najczęściej jedyny objaw w takich przypadkach. Oczywiście w zależności od tego, którą cześć mózgu zaatakuje, mogą pojawić się też zaburzenia psychiczne lub koordynacyjne. Czy zauważyła pani coś takiego?
- Nie. Nie wiem… Chociaż ostatnio…
- Tak?
Nagle przypominam sobie zdarzenie sprzed wypadku, gdy spotkałam się z Lexem.
- Jechałam autem i po prostu zabłądziłam, a znałam tamtą okolicę… Cały czas wydawało mi się, że jadę dobrze, ale to pewnie wina nieuwagi.
- Niekoniecznie. Utrata orientacji w terenie również może być skutkiem ucisku bąblowca na korę mózgową. Skoro pojawiła się dopiero teraz, oznacza, że choroba rozwija się.
Doktor przechodzi obok mnie i zajmuje miejsce za biurkiem. Szuka czegoś.
- Leczenie obejmuję wycięcie zmiany i terapię lekami przeciwpasożytniczymi - kontynuuje. - Z racji tego, że pasożyt jest w mózgu, występuje większe ryzyko powikłań w trakcie operacji niż w innych przypadkach. Ludzki mózg jest niezwykle wrażliwym narządem.
- Jakie na przykład? - pytam. Próbuję być opanowana, ale głos mnie zdradza. Drży.
- W najgorszym wypadku podczas wycinania narostu może dojść do usunięcia fragmentu tkanki, ale proszę mi wierzyć, takie operacje są przeprowadzane niesamowicie precyzyjnie. Proszę się nie obawiać. Na zabieg będę musiał panią umówić.
Słysząc te wszystkie rewelacje, przypominam sobie o czymś, a może raczej o kimś. Oriane. Przez wypadek kompletnie zapomniałam o tym, co przekazał mi Lex. Ja z tego, co powiedział Robertson, będę żyć. Ona gaśnie każdego dnia. Jeśli ją teraz zlekceważę, nie wybaczę sobie tego do końca życia.
- Czy to jest konieczne już teraz? - pytam. - Operacja - dodaję, widząc minę doktora.
- Nie. Ale musi pani wiedzieć, że ona jest konieczna. To, że choroba postępuje bardzo wolno nie oznacza, że można ją ignorować w ogóle, rozumie pani?
- Tak. Czyli wypisze mnie pan jutro zgodnie z obietnicą? - dociekam dalej.
- Nie zatrzymam pani siłą tutaj.
Robertson wstaje za biurka i podchodząc do mnie wręcza jakieś kartki. Odbieram i je i podnosząc do góry, zerkam pobieżnie wzrokiem.
- Biuletyny i skierowanie na operację - odpowiada mężczyzna. - Niech pani poczyta o tej chorobie.
- Dziękuję, doktorze.
- Najgorsze co człowiek może zrobić, to zlekceważyć przeciwnika. Proszę o tym pamiętać.
Gdy doktor Robertson odprowadza mnie do sali, jest pusta. A na co ja głupia liczyłam, traktujac Shannona jak intruza? Ale przeczucie mnie nie zawiodło. Gdyby dowiedział się, co mi jest, zmusiłby mnie do operacji już teraz. A podjęłam już decyzję. Ja mogłam poczekać dwa miesiące. Oriane nie.

Na poduszce dostrzegam kartkę.

***

Yello!

Nie wiem czy spodoba Wam się taki obrót, ale taki był plan. Z racji tego, że nie wiem jeszcze jak rozpisać kolejne wątki, co zawrzeć, a co pominąć i nie chcą byście czekali dłużej, oddaje ten oto wpis, tym samym wpdłam na pomysł, że 50 (co za ładna lioczba!) rozpiszę chyba na dwie części, by opisać to na czym mi zależy. Dobra wiadomość jest taka, że mam zapał do pisania, więc powinno pójść gładko. Choć w treści jeszcze trochę się namiesza. Niestety moja beta czeka na wyniki swojego stażu, więc tekst jest jeszcze bez poprawki. Proszę wybaczcie mi i nie gniewajcie się (robię taką minę jak Jared)! A jeśli podoba sie Wam to opowiadnie przypominam o możliwości podzielenie sie linkiem np. na twitterze (ikonka u dołu postu). Jeden klik.
P.s. Jak Wam się podoba piosenka? Jest szansa, że Incubus zagrają na Woodstocku, ale trzeba dręczyć @WoodstockPoland na tt albo fb o nich. Mi odpisali, że pomyślą. Do dzieła, wierzę w Was.




*„Wszyscy mamy coś, co nas zakopuje” - Incubus, Dig.

11 komentarzy:

  1. o mój boże. ryczę, zagryzam wargi, żeby nikogo nie obudzić moim nagłym przypływem emocji. rozdział mnie rozsypał. wiesz długo kazał na siebie czekać, a później uderzył we mnie z tak ogromną siłą, że emocje ekspodowały. cudownie manipulujesz czytelnikiem :)
    szkoda mi Ann. i Very też. i Jareda. w zasadzie to wszystkich.
    ech, ciężki rozdział.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za komentarz pełen emocji :) Miło słyszeć takie reakcje. A wpływanie na wasze emocje jest cudowne ;)

      Usuń
  2. Wzruszenie nieuniknione, ale przede wszystkim w całym rozdziale panował niepokój.. Szczerze, to boję się następnego, ale i pożera mnie ciekawość. Pierwsza myśl to, że Jared tego nie wytrzyma i przynajmniej na dłuższy okres czasu odsunie się od Nicky, a może nawet będzie ją o to winił. Tylko wtedy nie pasuje mi opis jego myśli gdy wychodził z jej sali. Tak samo sądziłam, że Veronica będzie w ciąży (dzięki bogu nie). Annabelle pewnie zniknie teraz na jakiś czas no i nie mam pojęcia co będzie z Oriane. Podziwiam cię za odwagę, w przeciągu dwóch rozdziałów zdecydowałaś się na takie rozbudowanie. Nowe wątki i akcja. Nagle ich życie się sypie i opowiadanie nabrało innych barw. Ma inny nastrój, może to i lepiej, że sielanka się skończyła bo wszystko staje się bardziej realne. Zdecydowanie nie pozwalasz się nudzić czytelnikom. Raz się śmieje i cieszę do ekranu (nie przy tym rozdziale) innym razem płacze. Fajnie opisujesz uczucia i reakcje postaci, czułam się jakbym widziała, słyszała i była częścią wszystkiego co się tam dzieje. Jakbym dobrze znała twoich bohaterów, ba wręcz emocjonalnie do nich podchodzę. To naprawdę duże osiągnięcie, tak realnie kreować postacie. Jestem pod wrażeniem. Mogłabyś popracować nad dialogami i opisami przestrzeni, znaczy wiem że teraz niema za bardzo co. Ale brakuje mi tych magicznych opisów z ich podróży, były świetne. :D Zośka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świenie, że dobrze to odbieracie, bo rzeczywiście zamierzam ich życiu nadać zupełnie innych barw i napewno jeszcze sporo się wydarzy po drodze. Do tego co zaplanowałam chcę dodać jeszcze inne wątki, dlatego na razie je próbuję, testuję jak wypadną. Tak jak wspominałam, chcę by II cześć opowiadania była wyraźnie inna. Masz rację, że wziełam sobie teraz dużo na głowę, ale mam nadzieję, że poprowadzę te wątki dobrze i was nie zawiodę. Dziękuje za tyle pozytywnych słów, to bardzo mnie motywuje. A że życie razem z tym opowiadaniem jest największym komplementem ♥

      Usuń
  3. uwielbiam to opowiadanie *__* Jared mam nadzieję że się z nią pogodzi i wszystko się ułoży :) za ile dni będzie nowy ?

    OdpowiedzUsuń
  4. hejka.
    Co się stało ze starym wyglądem bloga?
    Nie żeby ten był brzydi, ale jest okropnie niepraktyczny. Zostało mi sporo do przeczytania, a te białe elementy zlewają się z białą czcionką i to jest okropnie irytujące. Fajnie by było gdybyś ten jasny rysunek dała na górę, ale tło zrobiła ciemne. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapomniałam kompletnie o tym i teraz zabiorę się za poprwki, ale to zajmie trochę. Mam pomysł. Napisz do mnie na maila, to będę mogła wysłać Ci opowiadanie w formie pdf, może tak będzie praktyczniej i szybciej? m.cubbins93.gmail.com

      Usuń
  5. Rozbawiło mnie jak Shannon dzwonił do Jareda. Jakby ktoś mi przekazał wiadomość w taki sposób jak on to zrobił, to umarłabym ze strachu. Annabelle mocno ześwirowała, planujesz jeszcze żeby się pojawiła w opowiadaniu? Szkoda mi Jareda, jest w kompletnym potrzasku. Z jednej strony Veronica, a z drugiej to dziecko, które nie żyje. Oby Constance go doprowadziła do pionu :)
    Moja pierwsza myśl, gdy przyszedł ten lekarz, to że Niko jest w ciąży i chyba nie tylko ja tak pomyślałam, ale to nie byłaby pora na takie newsy zważając na obrót spraw.
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Kiedy dodasz następny ?

    OdpowiedzUsuń

Followers

Sztuczna inteligencja:













Treść: Mary. Nagłówek: Alibi, 30 STM. Belka: Wait, 30STM. Adres: parafraza tekstu The Pixies. Obsługiwane przez usługę Blogger.